Fjällbacka − wtedy
W dniu moich trzynastych urodzin zostałam zgwałcona po raz pierwszy. Był to właściwie dzień jak każdy inny i tylko przypadkiem stało się to właśnie w moje urodziny. Nie było żadnych obchodów, bo tata mówił, że szkoda pieniędzy, poza tym nie miał ochoty wstać wcześniej przed pracą, żeby mi odśpiewać „Sto lat”9.
Podczas kolacji – tym razem była to zapiekanka rybna – znów milczeliśmy. Ja, Sebastian, mama i tata. Mama kilka razy próbowała zagaić, pytając o jakieś codzienne sprawy, żeby była rozmowa, choćby kilka sekund czegoś, co by przypominało normalność, ale tata wrzasnął, żeby się zamknęła, więc również umilkła i udawała, że je. Naprawdę doceniałam, że próbowała. Może się myliłam, ale wydawało mi się, że z powodu moich urodzin bardziej się postarała. Szybko pogłaskałam ją pod stołem w podziękowaniu, ale nawet nie wiem, czy to odczytała.
Tata wstał po zjedzeniu i wyszedł, zostawiając talerz na stole. Sebastian odstawił swój koło zlewu. Dla mnie i dla mamy zmywanie nie było żadnym problemem. Wręcz przeciwnie. Szykując obiad, mama świadomie robiła w kuchni jak największy bałagan, żeby potem ta chwila tylko dla nas dwóch trwała jak najdłużej.
W dużym pokoju tata włączył telewizor, uśmiechnęłyśmy się do siebie z ulgą, że w końcu jesteśmy same. Pod osłoną stuku naczyń i szumu wody z kranu opowiadałyśmy sobie szeptem o wydarzeniach dnia. Często wymyślałam coś albo ubarwiałam różne historie, żeby wydały się śmieszniejsze. Mama chyba robiła to samo. Ten czas w kuchni był dla nas chwilą wytchnienia. Po co ją psuć czymś tak przygnębiającym jak rzeczywistość?
– Chodź.
Mama wzięła mnie za rękę, zostawiając odkręcony kran, żeby tata myślał, że jeszcze zmywamy. Wyszłam za nią cicho do przedpokoju. Sięgnęła ręką do kieszeni swojej kurtki i ostrożnie, żeby papier nie zaszeleścił, wręczyła mi paczuszkę przewiązaną sznurkiem z kokardką.
– Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, kochanie – szepnęła.
Rozwiązałam sznurek i zdjęłam wieczko. W pudełku był srebrny łańcuszek z zawieszką w kształcie skrzydeł. Nigdy nie widziałam czegoś tak pięknego.
Uściskałam mamę. Mocno, mocno wciągnęłam w nozdrza jej zapach, czułam niespokojne bicie jej serca. Mama wyjęła łańcuszek z pudełka i zapięła mi na szyi. Czule pogłaskała mnie po policzku i wróciła do zmywania. Dotknęłam skrzydeł. Wydawały się kruche pod moimi palcami.
Tata zakasłał w pokoju. Puściłam skrzydła, wsunęłam pod koszulkę i poszłam pomóc mamie przy zmywaniu.
Kiedy skończyłyśmy, poszłam do mojego pokoju, który sąsiadował z pokojem Sebastiana. Szybko odrobiłam lekcje. Wprawdzie chodziłam wtedy do siódmej klasy, ale podręcznik do matmy miałam do dziewiątej. Próbowałam przeciwko temu protestować, wiedziałam, że rozzłości to moich kolegów z klasy i będą mnie jeszcze bardziej prześladować, ale nauczyciel się uparł, powiedział, że jak się chce coś osiągnąć w życiu, trzeba włożyć w to trochę wysiłku.
Moje biurko było stare, krzywe i kulawe, a blat nosił mnóstwo śladów po piórze, które wyjechało poza papier. Musiałam regularnie poprawiać tekturkę włożoną pod jedną nogę biurka, żeby się nie kiwało.
Odłożyłam pióro i wyprostowałam szyję. Moje spojrzenie utkwiło jak zwykle na półce z książkami. Sfatygowanymi, zaczytanymi. Co pewien czas musiałam z ciężkim sercem pozbywać się niektórych, żeby zrobić miejsce dla nowych, które kupiłam na pchlim targu albo dostałam od miłej bibliotekarki Elli, kiedy biblioteka we Fjällbace pozbywała się części swoich zbiorów.
Niektórych książek nigdy bym się nie pozbyła. Małe kobietki, Tessa d’Urberville, Koronka, Diablica, Krystyna córka Lavransa, Ptaki ciernistych krzewów, Wichrowe Wzgórza, Mała księżniczka. Chodziło nie tylko o to, że te książki odziedziczyłam po mamie; łączyły się z nimi wspomnienia chwil, kiedy mogłam wkroczyć do innego świata. Uciec ze swojego. Stać się kimś innym.
Na drugiej ścianie znajdowały się portrety moich ulubionych autorów. Dziewczyny z mojej klasy miały na ścianach plakaty zespołów i wokalistów, jak Take That, Bon Jovi, Blur i Boyzone, a ja miałam Selmę Lagerlöf, Sidneya Sheldona, Arthura Conan Doyle’a, Stephena Kinga i Jackie Collins. Kiedyś byli ulubieńcami mojej mamy, potem stali się moimi. Moimi bohaterami, którzy zabierali mnie z mojej rzeczywistości i przenosili gdzie indziej. Zdawałam sobie sprawę, że to głupawe, ale kto będzie wiedział, skoro i tak nikt do mnie nie przychodzi?
Przeniosłam się na łóżko, dałam sobie spokój z myciem zębów. Cały czas słyszałam, jak Sebastian chodzi po swoim pokoju. Na dole tata krzyczał na mamę, która milczała, zacisnąwszy zęby, pewnie obiecała poprawę w nadziei, że wystarczy, żeby jej nie stłukł na kwaśne jabłko. W tym roku odwiedziła przychodnię już cztery razy. Na pewno ją rozszyfrowali, kiedy tłumaczyła, że zderzyła się z drzwiami albo spadła ze schodów. Jakby nasz dom był jakimś wrogim drewnianym potworem, który się na nią uwziął. Przecież niemożliwe, żeby w to wierzyli. A jednak nikt nic nie zrobił. W naszej małej miejscowości zostawiało się ludzi w spokoju z ich tajemnicami. Tak było łatwiej, skoro wszyscy byli oplątani pajęczyną wzajemnych związków i zależności.
Położyłam się na boku. Z głową w dłoniach. Twarzą do ściany. W dzieciństwie komunikowaliśmy się z Sebastianem, pukając w ścianę. Zwłaszcza kiedy mama dostawała manto. Ostatnio pukaliśmy do siebie jakiś rok temu. Czasem, kiedy na dole trwała awantura, przychodził do mojego łóżka. Zwijał się obok jak szczeniak. Ale najczęściej tylko pukaliśmy. Pewnego wieczoru po prostu przestał odpowiadać. Próbowałam jeszcze przez wiele tygodni, aż do dnia, kiedy pukałam tak mocno i desperacko domagałam się odpowiedzi, że wpadł do mojego pokoju i wrzasnął, żebym przestała walić w ścianę.
– Ty dziwko jedna! – krzyknął.
Przeprosiłam go, jąkając się, absolutnie wstrząśnięta jego słowami.
Było to akurat wtedy, gdy mobbing przeciw niemu ustał, a Sebastian zaczął się zadawać z dwoma trochę starszymi i popularnymi chłopakami. Tomasem i Rogerem.
Tomas zawsze patrzył mi w oczy, ilekroć się na siebie natknęliśmy w szkole. Miał w sobie coś rozbrajającego, delikatnego i jednocześnie czarującego, co sprawiało, że spotykając go na korytarzu, zawsze trochę zwalniałam kroku. Część mnie miała nadzieję, że kiedyś przyjdzie do mnie z Sebastianem. A druga część – że nie przyjdzie.
Zgasiłam górną lampę, moje łóżko stało się w ciemności wyspą światła, a ponieważ przed kolacją skończyłam kryminał Agathy Christie i nie wypożyczyłam nic nowego z biblioteki, sięgnęłam po Przygody Hucka, jedną z tych książek, których nigdy bym się nie pozbyła. Czytałam ją co najmniej dziesięć razy.
Oczy mnie piekły ze zmęczenia, ale miałam tyle do zapomnienia, że czytałam, byle nie konfrontować się z myślami. Im bardziej byłam zmęczona, tym szybciej zasypiałam i nie musiałam przewracać się na łóżku.
Musiało być krótko przed północą. Otworzyły się jakieś drzwi. Spodziewałam się, że zaskrzypią schody i ktoś będzie schodził do toalety. Ale nie, otworzyły się moje drzwi. Nawet się ucieszyłam, pomyślałam, że ja i Sebastian znów będziemy ze sobą rozmawiać. Bardzo mi go ostatnio brakowało.
Bar Cadier był wypełniony jedynie w połowie. Turyści i biznesmeni siedzieli rozproszeni na sofach, trzymając w rękach drinki. Między nimi przemykali kelnerzy. Faye odsunęła puściutki talerz i zaraz pojawił się jeden z nich z pytaniem, czy życzy sobie jeszcze czegoś. Pokręciła głową, odchyliła się na sofie i spojrzała na oświetlony