Granatowy 44. Grzegorz Kalinowski. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Grzegorz Kalinowski
Издательство: PDW
Серия:
Жанр произведения: Зарубежные детективы
Год издания: 0
isbn: 9788366195950
Скачать книгу
o mało nie zgrzytnął zębami, wiedział bowiem, co Rybski myśli o powstaniu. Wypalił to kiedyś, będąc na fleku:

      – Wygramy, panie majorze, bezapelacyjnie wygramy, tylko nie wiem, jakie będą rozmiary naszego zwycięstwa.

      – A jakie ma pan typy? – zapytał wtedy major.

      – Mam trzy. Pierwszy: wymordują nas Niemcy, drugi: ruscy, a trzeci: zrobią to razem. I wydaje mi się, że ta ostatnia wersja jest najbardziej prawdopodobna. Ale tak czy owak wygramy, panie majorze!

      – Uważa pan, że to coś dziwnego, że ludzie zmieniają teraz adresy? – żachnął się Nałęcz. – Pan zajrzy do gazet. Ludzie szukają mieszkań i pokoi, a są też tacy, co szukają najmujących i lokatorów.

      Te słowa Rybski zbył uśmieszkiem.

      – Bo tak trzeba, komisarzu, tak trzeba – Nałęcz użył swojej ulubionej frazy. – Bo pasuje pan do tamtego miejsca. Lokal znalazł pana, bo ma pan dobre papiery, bo reaguje właściwie w sytuacjach, w których inni by się pogubili. Pan wie, co robić.

      Rybski pokiwał głową, jakby pojął, że oznacza to, iż więcej szczegółów na razie nie usłyszy. Rozsiadł się na krześle i zapytał:

      – A co konkretnie będę wiedział, że mam robić?

      Dziwaczna konstrukcja pytania na moment zbiła majora z pantałyku.

      – Konkretów nie ma – odrzekł po chwili. – Sądziłem, że to dla pana jasne. Jest pan policjantem, zatem mówiąc, „pan wie, co robić”, mam na myśli obserwowanie sąsiadów, otoczenia, tego, co dzieje się na klatce schodowej. Dlatego ma pan mieszkanie z telefonem, a numer kontaktowy pan zna.

      – Kogo mam chronić? – Teraz dla Rybskiego sprawa stała się jasna: będzie dodatkową obstawą, psem stróżującym, ostatnią deską ratunku dla kogoś ważnego.

      – Komisarzu, to było niepotrzebne pytanie. Ważne, że o panu wiedzą, ale pan o nich nie musi. A nawet nie powinien! – powiedział Nałęcz surowo. – Od dzisiaj jest pan w tej robocie? Nie zna pan zasad? – strofował Rybskiego jak sztubaka. – Nic panu do tego, tak będzie lepiej dla wszystkich, a zwłaszcza dla pana… w razie wpadki. Poza tym to jest chyba problem zupełnie innego rodzaju. Ja wiem tylko tyle, że poproszono o kogoś takiego jak pan. Dalsze instrukcje powinien pan dostać na miejscu – zakończył major bez typowej dla niego pewności siebie.

      O to chodziło – pomyślał Rybski, nieco rozbawiony. Stary wyga nie chce się przyznać, że w tej operacji jest tylko łącznikiem, podwykonawcą, który nie zna dokładnie sprawy. Bo jest za mało ważny? A to ciekawe! Człowiek, który wie wszystko i dba o to, by inni wszystko wiedzieli, jest niedoinformowany. A to oznacza, że gra toczy się gdzieś wysoko, bardzo wysoko. Komenda Obwodu? Wyżej. Okręg? Tak, prędzej okręg, a może i Komenda Główna.

      – Proszę mieć cały swój czas tylko dla nas, od rana do wieczora! Oczywiście niech się pan pojawia w komendzie, żeby wiedzieć, co się dzieje, i trzymać kontakt z informatorami – dodał Nałęcz i wyglądało na to, że uznał rozmowę za zakończoną.

      Rybski miał ochotę powiedzieć, że jeśli dobrze policzył, to ma być w trzech miejscach naraz: w komendzie, w którymś z szynków albo w jakiejś kawiarni na spotkaniu z informatorem, i rzecz jasna, przy Filtrowej. Zatem musiałby być Trójcą Świętą! Powstrzymał się jednak od komentarza, za to zaśmiał pod nosem.

      – Pana coś bawi? – Major uniósł brwi.

      – Żart mi się przypomniał, taki jeszcze sprzed wojny – odparł Rybski, wyjmując z kieszeni paczkę papierosów.

      – Nie czas na żarty. – Nałęcz się wyprostował. Nic lubił ani żartów, ani papierosów. Rybski nie miał jednak zamiaru palić, obracał tylko papierosa w palcach, jakby chciał zbadać jego strukturę.

      – To nie jest czas na życie. Nic nie jest teraz dobre, więc ma pan major rację, żarty też są niewskazane.

      – Walka jest dobra. – Major najwyraźniej chciał mieć ostatnie słowo.

      – Jak kiedy, panie majorze.

      – Zawsze.

      – Jak pan major uważa. W trzydziestym dziewiątym się nie poddaliśmy, nie daliśmy się im wymordować, wytrwaliśmy.

      – I nasz czas się zbliża – powiedział dziarsko major. W jego słowach pobrzmiewał bitewny zgiełk, gromkie „hurra” i zapach zwycięstwa.

      – Tak, panie majorze, nasz czas się zbliża – potwierdził Rybski, lecz bez krzty entuzjazmu. Entuzjazm mieli młodzi chłopcy i dziewczęta z konspiracji. A on był starym, trzydziestoparoletnim, steranym przez kilkanaście lat służby cynicznym psem. I tak dużo powiedział, może nawet za dużo.

      – A kiedy się to wszystko zacznie, moje zadania pozostaną bez zmian?

      – Tak jest, panie komisarzu! Proszę czekać na rozwój wypadków.

      – Będę czekał – zapewnił Rybski i nagle, jakby obudził się letargu, strzelił obcasami i przytłumionym, lecz pełnym werwy głosem powiedział: – Idzie czas zemsty, czas zapłaty!

      Major był zadowolony, sądząc, że Rybski wyraził zadowolenie z powodu zbliżającego się powstania. Tymczasem on nie czekał na powstanie, tylko na to, żeby rozwalić paru skurwysynów. Oczywiście tych, którzy dożyją tej chwili, bo Rybski miał wobec kilku osób bardzo konkretne plany i nie chciał, by wybuch powstania przeszkodził mu w ich realizacji. Tak czy owak, rynsztokami popłynie krew.

      2. ALTE KAMERADEN

      Z mieszkania na Mariensztacie na razie nie zrezygnował. Poukrywał, co było do ukrycia, ważne fanty zaniósł do rodziców na Starówkę, a sąsiadce powiedział, że siostra wyjechała do rodziny do Skierniewic i on też wynosi się na kilka dni. W porównaniu z całkiem solidnym domem przy Dobrej, pod dziewięćdziesiątym drugim, kamienica przy Filtrowej to była Francja-elegancja. Lepiej już być nie mogło, no, może w Alejach Ujazdowskich i okolicach. Był w bardzo eleganckim miejscu. Gospodyni figurowała na liście lokatorów jako Stefania Aluchna, ale nie wiedział, czy to nazwisko prawdziwe, czy konspiracyjne. Nie było hasła, tylko kartka z ogłoszeniem o wynajmie pokoju napisana przez panią Stefanię. Dostał tę szczególną przepustkę, wychodząc od Nałęcza.

      Rozejrzał się i szybko zorientował, że to nie jest zwykły lokal, a gospodyni to ktoś więcej niż osoba wynajmująca pokój. Pani Aluchna była przystojną, dystyngowaną kobietą w średnim wieku, a z racji tego, że zajmowała mieszkanie w kamienicy pracowników Pocztowej Kasy Oszczędności, kojarzyła się z jakimś wyższym stanowiskiem urzędniczym w bankowości. Oczywiście mogła być tylko żoną kogoś znacznego, lecz widząc jej sposób bycia i pewność siebie, zaczął się zastanawiać, jaką funkcję mogła pełnić w PKO. Kierowniczka? Dyrektorka? Z pewnością osoba funkcyjna, szefowa, do tego z tym czymś, co mają oficerowie. Wystarczyło mu kilka chwil, by zrozumieć, że jego gospodyni zawiaduje trzema mieszkaniami, i do tego konspiracyjnymi. Aż trzema! To było coś więcej niż meliny, skrzynki pocztowe, punkty kontaktowe. Tu odbywały się spotkania, tu pracowano. Sztab, komenda, centrum łączności? Na schodach mijał starszych mężczyzn w towarzystwie młodych chłopców. Przed kamienicą też widział kilku takich, którzy mogli mieć w kieszeniach visy i cytrynki[5], a pod kurtkami steny. Wszystko zorganizowane, to na co im glina taki jak on? Domyślił się i aż pot popłynął mu po plecach: ma być spowalniaczem. Zajeżdża Gestapo, a on kupuje u szkopów czas dla chłopców z obstawy i oficerów, czas bezcenny, bo każda sekunda się liczy. Macha legitymacją, wciska jakiś kit, zatrzymuje ich, ale przecież nie na długo, więc na koniec do nich wali. Ich szansa, a jego koniec.

      – Pan komisarz Rybski? – powitała go pani Aluchna.

      – Dokładnie to podkomisarz, a teraz, tak oficjalnie, porucznik – odpowiedział.

      – Mamy