Granatowy 44. Grzegorz Kalinowski. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Grzegorz Kalinowski
Издательство: PDW
Серия:
Жанр произведения: Зарубежные детективы
Год издания: 0
isbn: 9788366195950
Скачать книгу
robota.

      Ciechaniak pokręcił głową i zagwizdał.

      – Fiu, fiu! Mam poważną robótkę dla pana prezydenta i pana premiera… Fiu, fiu! A kto tam teraz rządzi? – Zamyślił się. – Śmigły-Rydz to już chyba nie, prawda? – Uśmiechnął się krzywo. – To dobrze, bo on za te guziki, co nam Niemcy zabrali, pewnie chciałby Hitlera kropnąć? – Zaśmiał się. – Nie oddamy ani guzika, mówił pan marszałek Śmigły-Rydz, a oddaliśmy całą Polskę!

      – Raczkiewicz i Sikorski – odpowiedział Rybski.

      – Co?

      – Raczkiewicz jest prezydentem, a generał Sikorski premierem – wyjaśnił Rybski. – I jeśli sobie życzysz, to możesz kogoś kropnąć, ale jak chcesz po cichu, to wsadź kosę. I nie Hitlerowi, tylko szpiclowi.

      – No nie mogę! Nie mogę! – Ciechaniak nie posiadał się z radości. – Policjant zleca mi załatwienie szpicla! Tego, kurdebalans, nie grali w żadnym kinie!

      – I nie zagrają – spokojnie odparł Wicek. – Bo to nie ja zlecam, ja tylko pośredniczę. Na tego człowieka zapadł wyrok, więc będzie to egzekucja, tylko taka raczej w biegu.

      Maniek dopalał papierosa, trzymając go koniuszkami palców, od których żar był już o milimetry. Zaciągnął się jeszcze raz i pstryknął rozżarzony niedopałek w mrok.

      – Sąd, powiadasz… – Był chojrakiem, organizował w życiu różne hece, a jak trzeba, to miał w swoim gangu ludzi od mokrej roboty. Trudno było go zdziwić, zaskoczyć czy onieśmielić. Teraz jednak stracił rezon. Ale tylko na chwilę. – A co ja będę z tego miał, mój przyjacielu? No co? Bo owszem, ja ci kiedyś za friko życie ocaliłem i jeszcze później tę okoliczność oblaliśmy z mojej kieszeni, prawda? – Rybski skinął głową. – Ale znasz mnie, że prywatnie to ja mogę pomóc tak od serca, z sympatii czystej… ale żeby za damski chuj robić dla państwa… no powiedz, że nie!

      – Oczywiście, że nie.

      Ciechaniak się uśmiechnął.

      – A ile mi proponuje najjaśniejsza, nieobecna w Polsce Rzeczypospolita? Tyle, co miał za robotę kat państwowy, po stówce od łebka? Może dla Alfreda Kalta to był konkretny pieniądz, ale nie dla mnie.

      – Alfred Kalt… znasz prawdziwe nazwisko Stefana Maciejowskiego? – zdziwił się

      Wicek.

      – Ja dużo rzeczy wiem i ty o tym wiesz.

      – No to wiesz, że kat Maciejowski miał eskortę na dworzec, zwrot kosztów delegacji i pociąg w obie strony…

      Brzmiało to jak żart, lecz żartem nie było, bo Rybski wypowiedział te słowa z pełną powagą, patrząc Ciechaniakowi w oczy. Maniek się zamyślił, kalkulował, rachował w głowie i zastanawiał się, co odpowiedzieć.

      – Czy ja cię dobrze zrozumiałem, mój przyjacielu? – odezwał się wreszcie.

      – Bardzo dobrze.

      – A więc mogę liczyć i na pieniądz, i przede wszystkim na matczyne zainteresowanie ze strony państwa polskiego? Czy tak to można określić, mój przyjacielu?

      – Pewnie bardziej ojcowskim niż matczynym – sprostował Rybski.

      Ciechaniak uśmiechnął się pod nosem, bo wiedział, że rozmawia o robocie dla klienta, który może się odwdzięczyć na wiele sposobów, ale przed którym trzeba czuć mojrę. Za skrewienie i zdradę czeka bardzo konkretna dintojra, fachowa i bezwzględna, skoro zwrócono się w tej sprawie właśnie do niego.

      – Dogadamy się co do szczegółów i szafa gra – odpowiedział. – Za szpiclami nie przepadam, a skoro na wyrwaniu takich chwastów można jeszcze zarobić… – Zaśmiał się perliście, jakby mówił o konieczności odmalowania lamperii w jednym z barów, które prowadził. – Poza tym ochrona i wdzięczność ze strony państwa polskiego to luksus, za którym warto się troszkę zakręcić! – Przybili zawarcie interesu, jakby byli na końskim targu.

      – A teraz powiedz mi, z łaski swojej, kim jest frajer, który ma dostać kosę pod żebro, i co on takiego zrobił? Maciejowski wiedział takie rzeczy, więc moja ekipa likwidacyjna też chyba powinna, co nie?

      – Tego nie wiem, mówiłem ci, że jestem tylko pośrednikiem, ale mogę zaręczyć, że to facet, który na to zasługuje.

      Rozstali się. Rybski poszedł do mieszkania kontaktowego przy Wilczej, gdzie czekał na niego Nałęcz. Był czterdziestokilkuletnim mężczyzną, wyprostowanym jak struna i sztywnym, z wystającymi kośćmi policzkowymi, w wąsami, lekko łysiejący. Mimo że miał na sobie popielaty sportowy komplet, a nie mundur, widać było, że jest byłym wojskowym, za to niewielu wpadłoby na to, że przed wojną pracował w wywiadzie.

      – Czy pański człowiek przyjął propozycję? – szybko przeszedł do konkretów.

      – Jest zainteresowany – odrzekł Rybski. – Chce znać stawkę i wiedzieć, na co może liczyć ze strony państwa.

      – Ma wymagania, doprawdy! – prychnął Nałęcz.

      – Pan major prosił na cito, i do tego fachowca, nie pojedynczego ulicznika, a człowieka, który kieruje poważną grupą. – Major milczał i nie wyglądał na przekonanego. – Wykorzystując wieloletnie doświadczenie, znalazłem taką osobę… – ciągnął niezrażony Rybski. – Sam pan zresztą powiedział, że sprawa jest pilna, bo wyrok został wydany, a państwo podziemne, choć ma sąd, to nie ma odpowiedniej grupy… likwidacyjnej.

      – „Grupy likwidacyjnej”… Hmm… Dobre określenie, bardzo dobre – mruknął Nałęcz.

      – Zatem można podjąć końcowe rozmowy i poinformować, kto jest celem?

      – A pan?

      – Co ja?

      – Czy pan by się nie podjął? – Nałęcz powiedział to od niechcenia, jakby chodziło o zastąpienie kogoś w Powsinie na partyjce golfa.

      – Pan wie, że nie! – syknął wściekły Rybski. – Jestem tego dnia zajęty!

      Gdyby to był wojskowy, jego podwładny… Ale nie był. Nałęcz z trudem powstrzymał się od obsztorcowania go. Widzieli się nie pierwszy raz, jednak nie mógł przyzwyczaić się do jego stylu bycia i sposobu prowadzenia konwersacji z, było nie było, przełożonym, do jego specyficznej narracji, dowcipnego cynizmu i nieznajomości oficerskiej etykiety. To nie był wojskowy, członek organizacji, lecz policjant, w dodatku człowiek z nizin, i co najgorsze w tym wszystkim, wychowanek komisarza Strasburgera, z którym on, major Nałęcz, zetknął się, pracując w Dwójce[1]. Na początku nie mógł go znieść, no, ale teraz jest wojna, poza tym prowadził już niejednego agenta i współpracownika i zetknął się z różnymi typami.

      – Pana zaprzysiężenie ułatwiłoby wiele spraw… – rozpoczął nowy wątek.

      – Z pewnością, panie majorze, ale wtedy byłbym pana podwładnym, a tak jestem tylko, albo aż, współpracownikiem, który nie pobiera od organizacji pieniędzy za pomoc i informacje. Zna pan powody, dla których nasza współpraca prowadzona jest właśnie w taki, a nie inny sposób.

      Owszem, Nałęcz znał, nie przestawał jednak próbować. Już on wziąłby go w obroty!

      Major, po raz kolejny nie skończywszy niewygodnego dla siebie tematu, rozpoczął nowy. Tym razem znalazł front, na którym wygrał.

      – Stanisław Brochwicz, lat trzydzieści jeden, obywatel Rzeczypospolitej, posługuje się także nazwiskiem Stanislaw von Brauchitsch. Ojciec Polak, matka Niemka, on zdrajca, którego przed wojną wtrącono do więzienia za szpiegostwo....

      Rybski słuchał i zapamiętywał szczegóły. Po godzinie wiedział wszystko. Brochwicz był nieudanym literatem