Wacław Piekut westchnął głęboko. – Wrzesień na dzień dobry, łomot Francji, łapanki, Oświęcim, rozwałki, Katyń… a co będzie dalej?
– Pan to jesteś oblatany jak ministrant. – Rybski miał dość tego gadania.
– Panie, ja? – żachnął się fiakier. – Ale gdzież tam! Po prostu najrozmaitsze informacje krążą, raz człowiek usłyszy, że Hitlera zastrzelił Göring, raz, że nasi zdobyli Monte Cassino, a jeszcze inną razą, że nas piekło pochłonie. Niektóre są prawdziwe, ale większość nie. – Zaśmiał się i dodał posępnie: – Ale przeważnie to sprawdzają się te najgorsze, ale pies to jebał! – zakończył dziarsko i strzelił z bata, jakby to miało odgonić złe moce.
– Jednak troszkę się pan tym przejmujesz – zauważył Rybski.
– No troszkę tak – przyznał dorożkarz.
– Znaczy się, więcej do kościoła pan chodzisz? – W głosie Rybskiego zabrzmiała ironiczna nuta.
– Panie komisarzu, żona chodzi tak często, że wystarczy za całą familię – odrzekł Piekut, dając tym samym kolejny dowód, że ma zmysł praktyczny, i tak jak większość warszawiaków, do życia podchodzi beztrosko. Rybski był cwaniakiem ze Starówki, jednak w tych dniach niewiele wystarczyło, by wprowadzić go w podły nastrój.
Grójecką szedł jeszcze z jednego powodu: była to jedna z tych ulic, które mówiły wiele o tym, w jakiej kondycji są Niemcy. Jeszcze niedawno, zwłaszcza nocą, można było obserwować niemal wyłącznie ruch wschód-zachód. Jechały rozbite pułki, ranni i wymęczeni żołnierze. Dołączyli do nich policjanci i urzędnicy, rozpoczął się prawdziwy exodus, aż przyjemnie było popatrzeć. Teraz było inaczej: przede wszystkim jechano od strony Poznania i Krakowa na praski brzeg Wisły, ciągnęły czołgi, ciężarówki, wozy pancerne, działa i tabory. A żołnierze wyglądali na wypoczętych, nie na takich, których pogonią warszawskie dzieci. Ci nie dadzą się tak łatwo rozbroić i nie pozwolą ruskim zająć z marszu Pragi i przekroczyć Wisły.
Do Warszawy wrócili też niemieccy urzędnicy, policjanci i żandarmi. Przez kilka dni ich obecność była tylko symboliczna, lecz to się zmieniło. Panika zniknęła, wracał niemiecki porządek. Nie wrócił tylko ten padalec Ahre, albo po prostu zaszył się u siebie w Alejach Ujazdowskich, czyli, jak mówili Niemcy, na Siegesstrasse. Może jeszcze będzie okazja, kto wie?
Nie trafił na żaden patrol aż do chwili, gdy wszedł na plac Narutowicza. Tam go zatrzymano. Był na to przygotowany, w końcu w zamienionym na koszary Domu Akademickim siedzieli tak zwani żandarmi, czyli funkcjonariusze schupo. Być może ci, którzy zatrzymywali go przed mostem Kierbedzia też tu stacjonowali. Sam w raporcie napisał, że jest tu około czterystu uzbrojonych po zęby niemieckich policjantów. Mieli ciężką broń, a do tego budynek był jak twierdza. Chyba nikt nie wpadnie na pomysł, by szturmować to miejsce. Izolować, oblegać? Wicek nie był wojskowym, jednak oceniał na oko, że trzeba by mieć z pół tysiąca dobrze uzbrojonych ludzi. Co najmniej, bo atakujący mogli szybko dostać cios w plecy. U zbiegu Raszyńskiej i Wawelskiej mieściły się koszary ukraińskiej SS Galitzen, a Tarczyńską pod numerem ósmym obsadziła kompania dywizji SS Wiking. Nieco dalej, w Zakładzie Księży Orionistów przy Barskiej, rozsiedli się spadochroniarze z dywizji pancernej Hermann Göring. A przecież parę dni temu jeszcze ich tu nie było! Niemcy nie tylko okrzepli, ale i solidnie się wzmocnili, ale żeby to widzieć, trzeba było być takim cynikiem jak on. Mieszkał więc ładnie, w potężnej nowoczesnej kamienicy zajmowanej przez pracowników Pocztowej Kasy Oszczędności, ale i przy okazji w szwabskiej paszczy. No ale czy gdzie indziej było inaczej?
Miał więc nowy adres. Nagle ktoś zdecydował, że ma tu zamieszkać, co prawda jako sublokator, za to w wielkim pokoju z widokiem na koszary. Miejsce z wygodami dla psa stróżującego.
Wszystko potoczyło się błyskawicznie. Kiedy przedwczoraj zaszedł do jednego z punktów kontaktowych, Cafe Baru Rotonda przy Kredytowej pod szóstym, dowiedział się, że ma zajrzeć do Muzeum. Wypił wódkę, nie zakąszając, bo i tak nie było czym, i poszedł.
Muzeum było tak naprawdę Antykwariatem Popularnym przy Blumenstrasse, czyli ulicy Kwiatowej, dawniej Mazowieckiej. Po sprawdzeniu, czy na wystawie leży łacińskie wydanie O wojnie galijskiej Juliusza Cezara, wszedł do środka. Ekspedient na jego widok nie zdjął książki z wystawy, bo czynił to tylko wtedy, gdy wchodził ktoś, kogo nie znał, ktoś, kto mógł sprawić kłopoty, albo choćby zakłócić atmosferę intymności, w jakiej należało podjąć jednego ze stałych i spodziewanych klientów. Wincenty Rybski do takich należał, jednak na wszelki wypadek sprzedawca zapytał:
– Witam, czy sprowadza do nas szanownego pana nieustające poszukiwanie ryciny z derbów w roku tysiąc osiemset osiemdziesiątym dziewiątym?
– Ależ ja szukam tylko fotografii, musiał mnie pan z kimś pomylić!
– Zatem omyłka… W takim razie przepraszam i żałuję, ale polecam pierwszorzędny fotos z roku tysiąc dziewięćset dwudziestego pierwszego. Battaglia pod Pasternakiem wzięła wtedy pierwsze miejsce!
– Ach tak! – wykrzyknął z ulgą Rybski, bo przeprowadzenie tego dialogu oznaczało, że nie dzieje się nic złego i lokal jest czysty. Przyglądał się z namaszczeniem piękne oprawionej fotografii, na której klaczy Battaglii dosiadał słynny dżokej Stanisław Pasternak. – Jaka cena?
– Nałęcz czeka tam gdzie ostatnio, i prosi jak najszybciej, bo to pilne!
Rybski pokręcił się jeszcze przez chwilę, poprzeglądał książki, ryciny i pocztówki, po czym opuścił antykwariat, niczego nie kupiwszy. Szedł wolno i dopiero na placu Napoleona, czyli teraz placu Pocztowym, Postplatz[4], przyśpieszył. To oczywiste, że Niemcom przeszkadzał Napoleon, ale dlaczego nie przeszkadzał Małachowski, którego plac był nieopodal? Czy Małachowski jest dobrym sąsiadem dla Adolfa Hitlera, który zabrał pobliski plac marszałkowi Piłsudskiemu? Niby tacy dokładni, a tu niedopatrzenie, rozmyślał.
Po paru minutach był na ulicy Widok, której okupanci nie wiedzieć czemu nie zniemczyli. Skoro jest Spitalstrasse, to dlaczego nie ma Ansichtstrasse? Doszedł do numeru jedenastego i kamienicy, której nazwa, Dom Chaskiela Lewenfisza, na pewno nie przypadłaby Niemcom do gustu.
Nałęcz czekał na niego na drugim piętrze, w mieszkaniu od frontu. Jak zwykle był tylko on, lecz w bramie czatowało dwóch chłopaków. Rybski przyszedł sam, ulica wyglądała bezpiecznie, więc nie robili mu problemów, choć poszli za nim, jakby chcieli pokazać, że czuwają.
Major Nałęcz był starym oficerem. Źle się czuł w cywilnym ubraniu, podobnie jak nie najlepiej znosił wydawanie poleceń ludziom bez mundurów, a zwłaszcza Rybskiemu, którego status trudno było określić.
– Panie komisarzu, musi pan zmienić miejsce zamieszkania – oznajmił bez wstępów. – Pańskim nowym adresem będzie ulica Filtrowa sześćdziesiąt osiem. Pokój z wygodami, duży, mili gospodarze. Proszę tylko bezwzględnie pamiętać o tym, by nikogo tam nie zapraszać.
– Rozumiem, że to propozycja? – Szkopuł w tym, że Wicek nie podlegał majorowi i ten raczej nie mógł wydawać mu poleceń, mógł tylko proponować.
– Propozycja! – parsknął Nałęcz. – To może jeszcze mamy negocjować wynagrodzenie?
– Wie pan, że nie rozchodzi się o pieniądze…
– Wiem, wiem. – Nałęcz machnął ręką. – Pan ich nie potrzebuje! – W jego geście i słowach była złość i pogarda.
– Każdy radzi sobie, jak może… – skwitował Rybski obojętnie. – Szlachetniej pracować dla ojczyzny za darmo, ale żeby pan major sobie nie pomyślał, że ja jemu czy dziarskim chłopakom z obstawy zazdroszczę konspiracyjnego żołdu!
– Może