– Czy wszyscy już leżą?
– Wszyscy.
– A więc zaczynam.
I zaczął pan opowiadać, co będzie jutro.
– Rano hałasować nie wolno, dopóki nie wejdę na salę i nie powiem: dzień dobry; ubrania wydamy, ważyć was będziemy, paznokcie wam się obetnie, kolonię pokaże.
Potem pan zaczął coraz nudniej mówić:
– Trzeba sobie wzajemnie ustępować, nie bić się, przezwisk nie dawać, ubrań nie niszczyć, zwierząt nie męczyć, dziewczynkom nie dokuczać. Zawsze w pierwszym tygodniu dużo broją chłopcy: i po cóż – czyż nie lepiej dobrze się sprawować?
Ale że to, co pan mówi, nie jest zajmujące, a chłopcy zmęczeni drogą, więc coraz mniej tych, co słuchają, a więcej tych, co zasnęli.
Spostrzegł pan wreszcie, że wszystkich uśpił długą przemową; poszedł do swego pokoju, tylko na wszelki przypadek zostawił okienko na salę otwarte.
A sosny już wiedzą, że nowa partia dzieci przyjechała, i mówią:
– Ot, jutro będzie wesoło.
Rozdział drugi
Minister w niebieskiej koszuli. Już znają Boćka. Kosieradzki dostał skąpą bluzę, a Zaremba dał dęba.
Godzina piąta rano. Po wczorajszej podróży zapewne śpią jeszcze wszyscy? Jakbyś zgadł: już pół sali rozmawia, śmieje się, biega – niecierpliwie czeka na hasło rannego wstania.
– Ty gdzie mieszkasz?
– Ty jak się nazywasz?
– Ty który raz na kolonii?
Odbywa się ważna praca w tym szepcie przerywanym śmiechem: grupa rozgląda się po sobie, zapoznaje z sobą – na złe czy na dobre?
Dylu-dylu na badylu,
Nie potrzeba smyczka.
Czarne oczy u dziewczyny,
Czerwona spódniczka.
Snadź19 piosenka się spodobała, bo rozlega się śmiech głośniejszy.
– Chłopaki, cicho, pana obudzicie.
– No to co? Proszę pana, niech pan przyjdzie, co pan tak długo śpi?
– Kukuryku, wstawajta, chłopaki. Świeże bułeczki czekają. Kukuryku!
Mocny sen pana, który nawet przez otwarte na salę okienko nic nie słyszy, dobrze usposabia chłopców. Zgadły sosny kolonijne: coraz weselej na sali. Teraz się pojedynek na ręczniki odbywa: słychać głuche ich uderzenia.
– Poczekajcie, jak pan przyjdzie, to powiem, że nie dajecie spać.
– Idź, powiedz. Patrzcie go: ubrał się w niebieską koszulę i przewodzi. Minister: panu powie.
– Minister poczty.
– Lizuch!
– Skarżypyta!
Teraz jeden mówi półgłosem, coś ciekawego zapewne, bo cisza zaległa: słuchają. Na sali, powtarzam, odbywa się ważna robota, grupa zapoznaje się z sobą i nie wiedząc wcale, już wybiera tych, którzy jej przewodniczyć będą – tylko czy w dobrym, czy w złym?
– No, chłopcy, zaśpiewajcie; ja wam pozwalam.
– Cicho, bąki wilanowskie.
– Ty sam bąk.
– Te, piąty tam przy drzwiach, czego spać nie dajesz?
Ktoś goni się po sali, inny klaszcze w ręce.
– Patrzcie, chłopaki, na dole jest karuzela.
Wszyscy biegną do okien, żeby karuzelę zobaczyć.
– Idź, głupi! To kierat20 od studni; konia się wprzęga i wodę się kręci.
– A jakże: konia.
– Może nie?
– Widzisz, tam ośka21 wisi, co się konia przyprzęga.
– To się nie ośka wcale nazywa.
– A jak?
– Ja sam nie wiem.
– Jak nie wiesz, to nie gadaj.
– A wiem, bo ośka jest przy kołach.
– Chłopcy, wróćcie do łóżek – ostrzega ktoś przezornie. – Pan mówił, żeby nie wstawać, aż pan przyjdzie i powie: dzień dobry.
– Dziś pierwszy dzień, to wolno.
Niezupełnie jednak są przekonani, że wolno, bo niechętnie wprawdzie, ale powracają do łóżek.
– Proszę pana, niech pan wstanie, nam się przykrzy.
Trzy minuty trwa cisza, może zasną jeszcze?
Złudne nadzieje – znów stanął któryś na środku sali i mówi grubym głosem:
– Dzień dobry, chłopcy, wstawajcie.
A inny, zapewne minister poczty:
– Poczekaj, pana przedrzeźniasz. Wszystko panu powiem.
Do szóstej brak wprawdzie dwudziestu minut, że jednak nikt już nie śpi, a roboty pierwszego dnia dużo, więc można wcześniej rozpocząć.
– Dzień dobry, chłopcy.
– Dzień dobry.
Otwierają oczy, podnoszą głowy – oto spali przykładnie, a pan ich obudził. Zupełnie jak w powiastce dla grzecznych dzieci. Ach, jaki ten pan głupi, że niczego się nie domyśla.
– A który to z was jest ministrem w niebieskiej koszuli?
Piorun z jasnego nieba! Pan udawał, że śpi, i wszystko słyszał. Co będzie teraz? Okropne, przerażające. Sam nawet minister poczty się stropił22.
Ale pan się śmieje. Wszystko słyszał i wcale się nie gniewa.
Pan chodzi po sali wesół, tryumfujący jak Napoleon po wygranej bitwie23: jednym udanym atakiem zdobył zaufanie dzieci, bez którego nie tylko książki o dzieciach napisać nie można, ale nie można ani ich kochać, ani wychowywać, ani dozorować nawet.
Ośmiu chłopców, którzy śpią przy oknach, będą dyżurnymi okien24: obowiązkiem ich okna rano otwierać. Ci, którzy najlepiej łóżka pościelą, będą dyżurnymi łóżek – po jednym na każdy z pięciu rzędów.
– No, wstawać i myć się porządnie, bo będę uszy oglądał.
Zygmunt Boćkiewicz przeciąga się leniwie, zapytuje sennym głosem:
– Czy ja mam także wstać? Bo ja bym jeszcze trochę pospał.
Zbiegło się pół sali, by obejrzeć chłopca, który by jeszcze trochę pospał – już wiedzą, jak się nazywa, już Boćkiem go przezwali, już Achcyk, przyszły woźny kolonijnego sądu, wyraża przypuszczenie:
– On bocian, to pewnie się żabów najadł i taki teraz ciężki.
A Łazarkiewicz poprawia poważnie:
– Nie mówi się: żabów, tylko: żab.
Kiedy