Niedawno ukończyłem opowieść o Mośkach, Joskach i Srulach1.
Wszystko, co robili chłopcy żydowscy w Michałówce2, było tam dokładnie opowiedziane. Książka się podobała.
I jakże mogły się nie podobać ciekawe przygody aż stu pięćdziesięciu chłopców na wsi?
Opowieść o Józkach, Jaśkach i Frankach zapewne będzie jeszcze ciekawsza.
Po pierwsze: las w Wilhelmówce3 jest wielki, więc chłopcy zbierają jagody i grzyby, a z gałęzi budują szałasy. Z szałasów tych dwie powstały osady: Miłosna i Łysa Góra.
Po drugie: obok Wilhelmówki jest kolonia dla dziewcząt, Zofiówka4; a stąd wiele ciekawych zdarzeń, jak na przykład napad na domek Paulinki. Bo i w Wilhelmówce jest stu pięćdziesięciu chłopców, a między nimi, jak się łatwo domyślić, nie brak porządnych łobuzów.
Rozdział pierwszy
Podróż. Nudne opowiadanie, którego nie warto słuchać. Ot, jutro będzie wesoło.
Pierwszy rozdział Mośków poświęcony był opisowi, jak zbieraliśmy się na dworcu, ustawili w pary, jak rodzice żegnali się z dziećmi, jak wreszcie ruszyliśmy w drogę.
Tam dozorca wywołuje z kajetu5:
– Frydman, Miller, Grinbaum, Bromberg.
A tu:
– Kowalski, Górski, Frankowski, Trelewicz.
Poza tym wszystko tak samo.
W wilię6 podróży zbierają się chłopcy w biurze na Świętokrzyskiej: bada ich lekarz, szewc przymierza kolonijne obuwie, fryzjer strzyże, gdy kto7 ma zbyt długie włosy. W dzień wyjazdu tak samo dozorcy8 ustawiają ich w pary i po dzwonku prowadzą do wagonów.
Dozorca i tu zapytuje:
– Czy kto9 z was worka nie zgubił? Nie wychylajcie się z okien.
A chłopcy tak samo pchają się w wagonie do okien, wołając:
– Odsuń się, to moje okno.
– Nie pchaj się, bo ci po łbie nakładę.
Inaczej w powrotnej drodze, kiedy wszyscy już dobrze się znają. Wtedy każde okno zajmuje grupa przyjaciół i wzajemnie sobie ustępować będą:
– Ty teraz trochę popatrz, potem znów ja popatrzę.
I tu również chłopcy oddają pocztówki, żeby co tydzień pisać do rodziców, że dobrze się bawią; i tu podróży towarzyszą liczne i nadzwyczajne przygody. Jednemu węgiel wpadł w oko; kazali mu pluć, żeby węgiel wyleciał; gdy jednak to nie pomogło, dozorca rogiem chustki wyłowił węgiel z oka i chwalił się potem:
– A widzisz, a nie mówiłem, żeby się nie wychylać; wiedziałem, że tak będzie.
Tomaszewski powiewał workiem dla uczczenia pastuszków, którzy kłaniają się albo język pokazują pociągowi; sąsiad pchnął go i worek wyleciał. Inny znów chustką do nosa żegnał mieszkańców Wołomina10 i chustka mu wyfrunęła.
– O wrony, wrony…
– Ooo, bocian…
I ani się domyślają, że obok na ławce siedzi Zygmunt Boćkiewicz, którego już jutro nazwą Boćkiem – bocianem.
– O, ule, ule!
I zaraz ktoś opowiada, jak poszedł do ula, kiedy był na wsi u stryja, i jak go pszczoły pogryzły; mały był jeszcze wtedy i głupi.
W Tłuszczu11, gdzie pociąg się cofa przechodząc na inną linię, kolonijni bywalcy straszą nowicjuszów:
– Do Warszawy jedziemy!
– O, nazad wracamy!
A im bliżej Goworowa12, tym częściej rozlega się niecierpliwe pytanie:
– Czy jeszcze daleko?
Bo ciekawi są zobaczyć kolonię i każdy inaczej ją sobie wyobraża. Jeden myśli, że mieszkać będą na wsi w chałupach, drugi, że kolonia podobna do domu w Warszawie i z długiego korytarza prowadzą drzwi do małych pokoików, gdzie sypiać będą po kilku razem. A już nikt nie wie, co to jest weranda, o której tyle słyszeli.
Leon Kopeć, którego Achcyk później nazwał Kopiejką, poczuł głód srogi, Lewiński dał mu pięć obwarzanków; a Boćkiewicz zajada chleb z masłem i mówi trochę do siebie, a trochę na próbę i do dozorcy:
– Ja nigdy jeszcze nie jechałem koleją.
– A przyjemnie jechać koleją?
– Przyjemnie – mówi Boćkiewicz i zajada chleb z masłem.
Mały Sulejewski – nie przeczuwając zgoła, że niezadługo będzie mężnym kapitanem okrętu – popłakuje z cicha i nos rękawem wyciera: siostra przyrzekła, że na kolonię13 go odprowadzi, tymczasem poszła, samego zostawiła. Och, losie, losie!
– O, patrzcie, jaki owies.
– To żyto, ośle, nie owies.
– A ty co?
Pociąg z hukiem wielkim przez most przejeżdża – i zaraz ktoś zapytuje:
– Jak się ta Wisła nazywa?
Słupy wiorstowe14 liczą, spierają się, czy mila15 ma siedem, czy czternaście wiorst – i co by się stało, gdyby tak chłopak wyleciał.
– Stacja Goworów16!
Malcy siadają na fury; starsi pójdą pieszo, bo do Wilhelmówki niezbyt daleko.
Słońce zachodzi, chłodny wietrzyk wieje.
Dalej w drogę.
Kto ma w Zofiówce siostrę albo kuzynkę, ten zapytuje, czy przechodzić będziemy koło Zofiówki i czy dziś jeszcze pójdziemy do dziewcząt.
– Czy dziś dostaniemy kolonijne ubrania?
– Czy jutro listy będziemy pisali?
– Kiedy pierwszy raz wydadzą łopaty do kopania?
Bo o łopatach opowiadali chłopcy z poprzedniego sezonu17.
Pytają się panów, ale jeszcze nieśmiało, ale tylko na próbę, żeby zobaczyć, czy się nie obrażą.
– Proszę pana, czy na kolonii są zmory?
– Zmory? Cóż to ma być takiego?
– Ano złe duchy… Bo mówią, że kolonia jest w lesie, a w lesie są zawsze duchy.
– Nie, na kolonii nie ma złych duchów; są tylko dobre duchy, wszystkie najłaskawsze i najdobrotliwsze. A w lesie są grzyby, poziomki, jagody – nie zmory.
Z boku, trochę na lewo od szosy, czerwieni się gmach murowany.
– Już?
– Nie, to dopiero Zofiówka; tam są dziewczynki.
Wybiegły przed las i z daleka powiewają chustkami.
– Wiwat18! – krzyczą chłopcy.
Chętnie by się zatrzymali, ale w domu czekają z kolacją.
Jeszcze mostek, kawałek lasu, łąka, polanka. Jesteśmy.
– Patrzcie, piecuchy: wyście na furach jechali, a myśmy pieszo przywędrowali.
Kolacja,