„Nawet marzyć o niej nie mogę!…” – pomyślał z rozpaczą.
Jednocześnie we framudze okna spostrzegł młodego człowieka, który był wczoraj na grobach, a dziś siedział sam przy małym stoliczku nie spuszczając oka z panny Izabeli.
„Naturalnie, że ją kocha!” – myślał Wokulski i doznał takiego wrażenia, jakby owionął go chłód grobu.
„Jestem zgubiony” – dodał w duchu.
Wszystko to trwało kilka sekund.
– Czy widzisz pan tę staruszkę między biskupem i jenerałem? – odezwała się hrabina. – Jest to prezesowa Zasławska, moja najlepsza przyjaciółka, która koniecznie chce pana poznać. Jest panem bardzo zajęta – ciągnęła hrabina z uśmiechem – jest bezdzietna i ma parę ładnych wnuczek. Zróbże pan dobry wybór!… Tymczasem przypatrz się jej, a gdy ci panowie odejdą, przedstawię pana. A… książę…
– Witam pana – odezwał się książę do Wokulskiego. – Kuzynka pozwoli?…
– Bardzo proszę – odparła hrabina. – Macie tu panowie wolny stolik… Ja opuszczę was na chwilę…
Odeszła.
– Siądźmy, panie Wokulski – mówił książę. – Wybornie zdarzyło się, ponieważ mam do pana ważny interes. Wyobraź pan sobie, że pańskie projekta wywołały wielki popłoch między naszymi bawełnianymi fabrykantami… Wszak dobrze powiedziałem – bawełnianymi?… Oni utrzymują, że pan chce zabić nasz przemysł… Czy istotnie konkurencja, którą pan stwarza, jest tak groźna?…
– Mam wprawdzie – odparł Wokulski – u moskiewskich fabrykantów kredyt do wysokości trzech, nawet czterech milionów rubli, ale jeszcze nie wiem, czy pójdą ich wyroby.
– Straszna!… straszna cyfra! – szepnął książę. – Czy nie widzisz pan w niej istotnego niebezpieczeństwa dla naszych fabryk?
– Ach, nie. Widzę tylko nieznaczne zmniejszenie ich kolosalnych dochodów, co zresztą mnie nie obchodzi. Ja mam obowiązek dbać tylko o własny zysk i o taniość dla nabywców; nasz zaś towar będzie tańszy.
– Czy jednak rozważyłeś pan tę kwestię jako obywatel?… – rzekł książę ściskając go za rękę. – My już tak niewiele mamy do stracenia…
– Mnie się zdaje, że jest to dość po obywatelsku dostarczyć konsumentom tańszego towaru i złamać monopol fabrykantów, którzy zresztą tyle mają z nami wspólnego, że wyzyskują naszych konsumentów i robotników.
– Tak pan sądzisz?… Nie pomyślałem o tym. Mnie zresztą nie obchodzą fabrykanci, ale kraj, nasz kraj, biedny kraj…
– Czym można panom służyć? – odezwała się nagle, zbliżywszy się do nich, panna Izabela.
Książę i Wokulski powstali.
– Jakże jesteś dziś piękna, kuzynko – rzekł książę ściskając ją za rękę. – Żałuję doprawdy, że nie jestem moim własnym synem… Chociaż – może to i lepiej! Bo gdybyś mnie odrzuciła, co jest prawdopodobne, byłbym bardzo nieszczęśliwy… Ach, przepraszam!… – spostrzegł się książę. – Pozwolisz, kuzynko, przedstawić sobie pana Wokulskiego. Dzielny człowiek, dzielny obywatel… to ci wystarczy, wszak prawda?…
– Mam już przyjemność… – szepnęła panna Izabela odpowiadając na ukłon.
Wokulski spojrzał jej w oczy i dostrzegł takie przerażenie, taki smutek, że go znowu opanowała desperacja.
„Po com ja tu wchodził?…” – pomyślał.
Spojrzał na framugę okna i znowu zobaczył młodego człowieka, który ciągle siedział sam nad nietkniętym talerzem zasłaniając oczy ręką.
„Ach, po com ja tu przyszedł, nieszczęśliwy…” – myślał Wokulski czując taki ból, jakby mu serce wyrywano kleszczami.
– Może pan choć wina pozwoli? – pytała panna Izabela przypatrując mu się ze zdziwieniem.
– Co pani każe – odparł machinalnie.
– Musimy się lepiej poznać, panie Wokulski – mówił książę. – Musisz pan zbliżyć się do naszej sfery, w której, wierz mi, są rozumy i szlachetne serca, ale – brak inicjatywy…
– Jestem dorobkiewiczem, nie mam tytułu… – odparł Wokulski chcąc cośkolwiek odpowiedzieć.
– Przeciwnie, masz pan… jeden tytuł: pracę, drugi: uczciwość, trzeci: zdolności, czwarty: energię… Tych tytułów nam potrzeba do odrodzenia kraju, to nam daj, a przyjmiemy cię jak… brata…
Zbliżyła się hrabina.
– Pozwoli książę?… – rzekła. – Panie Wokulski…
Podała mu rękę i poszli oboje do fotelu prezesowej.
– Oto jest, prezesowo, pan Stanisław Wokulski – odezwała się hrabina do staruszki ubranej w ciemną suknię i kosztowne koronki.
– Siądź, proszę cię – rzekła prezesowa wskazując mu krzesło obok. – Stanisław ci na imię, tak?… A, z którychże to Wokulskich?…
– Z tych… nie znanych nikomu – odparł – a najmniej chyba pani.
– A nie służyłże twój ojciec w wojsku240?
– Ojciec nie, tylko stryj.
– I gdzież to on służył, nie pamiętasz?… Czy nie było mu na imię także Stanisław?
– Tak, Stanisław. Był porucznikiem, a później kapitanem w siódmym pułku liniowym…
– W pierwszej brygadzie, drugiej dywizji – przerwała prezesowa. – Widzisz, moje dziecko, że nie jesteś mi tak nie znany… Żyjeż on jeszcze?…
– Umarł przed pięcioma laty.
Prezesowej zaczęły drżeć ręce. Otworzyła mały flakonik i powąchała go.
– Umarł, powiadasz?… Wieczny mu odpoczynek!… Umarł… A nie zostałaż ci jaka po nim pamiątka?
– Złoty krzyż…
– Tak, złoty krzyż… I nicże więcej?
– Miniatura stryja z roku 1828, malowana na kości słoniowej.
Prezesowa coraz częściej podnosiła flakonik; ręce drżały jej coraz silniej.
– Miniatura… – powtórzyła. – A wieszże, kto ją malował?… I nicże więcej nie zostało?
– Była jeszcze paczka papierów i jakaś druga miniatura…
– Coże się z nimi dzieje?… – nalegała coraz niespokojniej prezesowa.
– Te przedmioty stryj sam opieczętował na kilka dni przed śmiercią i kazał włożyć je do swojej trumny.
– A… a!… – szepnęła staruszka i rzewnie się rozpłakała.
W sali zrobił się ruch. Przybiegła zatrwożona panna Izabela, potem hrabina, wzięły prezesową pod ręce i z wolna wyprowadziły do dalszych pokojów. W jednej chwili na Wokulskiego zwróciły się wszystkie oczy. Zaczęto z cicha szeptać.
Widząc, że wszyscy na niego patrzą i o nim mówią, Wokulski zmieszał się. Ażeby jednak pokazać obecnym, że ta osobliwa popularność nic go nie obchodzi, wypił jeden po drugim dwa kieliszki wina stojące na stoliku i wtedy spostrzegł, że jeden kieliszek, z winem węgierskim,