– A maż on, biedaczysko, jaki nagrobek? – spytała po chwili prezesowa.
Wokulski zarumienił się. Nigdy nie przychodziło mu do głowy, ażeby zmarli potrzebowali czegoś więcej nad grudę ziemi.
– Nie ma – ciągnęła prezesowa widząc jego zakłopotanie. – Nie tobie dziwię się, moje dziecko, żeś o nagrobku nie pamiętał, ale sobie wyrzucam, żem zapomniała o człowieku.
Zadumała się i nagle, położywszy na jego ramieniu swoją wychudłą i drżącą rękę, rzekła zniżonym głosem:
– Mam do ciebie prośbę… Powiedz, że ją spełnisz…
– Z pewnością – odparł Wokulski.
– Pozwól, ażebym ja mu postawiła nagrobek. Ale że sama jechać tam nie mogę, więc ty mnie wyręczysz. Weź stąd kamieniarza, niechaj rozłupie ten kamień, wiesz, ten, na którym siadywaliśmy na górze, pod zamkiem, i niech jedną połowę ustawią na jego grobie. Cokolwiek będzie kosztować, zapłacisz, a zwrócę ci razem z dozgonną wdzięcznością. Zrobiszże to?
– Zrobię.
– To dobrze, dziękuję ci… Myślę, że mu przyjemniej będzie spoczywać pod kamieniem, który słyszał nasze rozmowy i patrzył na łzy. Ach, jak ciężko wspominać… A napis, wieszże jaki?… – mówiła dalej. – Kiedyśmy się rozłączali, zostawił mi parę strofek z Mickiewicza. Pewnie czytałeś je kiedy.
Jak cień tym dłuższy, gdy padnie z daleka,
Tym szerzej koło żałobne roztoczy,
Tak pamięć o mnie: im dalej ucieka,
Tym grubszym kirem twą duszę zamroczy…243
O, prawda to!… I studnię, która miała nas połączyć, chciałabym upamiętnić w jakiś sposób…
Wokulski wstrząsnął się i patrzył gdzieś szeroko otwartymi oczyma.
– Co tobie? – zapytała prezesowa.
– Nic – odparł z uśmiechem. – Śmierć zajrzała mi w oczy.
– Nie dziw się: krąży koło mnie starej, zatem muszą ją widzieć moi sąsiedzi. Więc zrobisz, o co cię proszę?
– Tak.
– Bądźże u mnie po świętach i… często przychodź. Może się trochę ponudzisz, ale może i ja, niedołężna, przydam ci się na co. A teraz idź już na dół, idź…
Wokulski pocałował ją w rękę, ona go parę razy w głowę; potem dotknęła dzwonka. Wszedł służący.
– Sprowadźże pana do sali – rzekła.
Wokulski był odurzony. Nie wiedział, którędy idzie, nie zdawał sobie sprawy z tego, o czym rozmawiali z prezesową. Czuł tylko, że znajduje się w jakimś odmęcie dużych komnat, starodawnych portretów, cichych stąpań, nieokreślonej woni. Otaczały go kosztowne meble, ludzie pełni delikatności, o jakiej nigdy nie marzył, a nad tym wszystkim, jak poemat, unosiły się wspomnienia starej arystokratki, przesiąknięte westchnieniami i łzami.
„Cóż to za świat?… Co to za świat?…”
A jednak jeszcze mu czegoś brakło. Chciał choć raz spojrzeć na pannę Izabelę.
„No, w sali ją zobaczy…”
Lokaj otworzył drzwi do sali. Znowu wszystkie głowy zwróciły się w jego stronę i ucichły rozmowy jak szum odlatującego ptactwa. Nastała chwila ciszy, w której wszyscy patrzyli na Wokulskiego, a on nie widział nikogo, tylko rozgorączkowanym spojrzeniem szukał bladoniebieskiej sukni.
„Tu jej nie ma” – pomyślał.
– No, tylko patrzcie, jak on sobie nic z was nie robi!… – szepnął śmiejąc się staruszek z siwymi faworytami.
„Musi być w drugiej sali” – mówił do siebie Wokulski.
Spostrzegł hrabinę i zbliżył się do niej.
– Cóż, skończyliście państwo konferencję? – spytała hrabina. – Prawda, jaka to miła osoba, prezesowa?… Ma pan w niej wielką przyjaciółkę, nie większą jednak aniżeli we mnie. Zaraz przedstawię pana… Pan Wokulski!… – dodała zwracając się do damy w brylantach.
– A ja zaraz przystępuję do interesu – rzekła dama patrząc na niego z góry. – Nasze sierotki potrzebują kilku sztuk płótna…
Hrabina lekko zarumieniła się.
– Tylko kilku?… – powtórzył Wokulski i spojrzał na brylanty wyniosłej damy, reprezentujące wartość kilkuset sztuk najcieńszego płótna. – Po świętach – dodał – będę miał honor na ręce pani hrabiny przysłać płótno…
Ukłonił się, jakby chciał odchodzić.
– Chcesz nas pan pożegnać? – spytała trochę zmieszana hrabina.
– Ależ to impertynent! – rzekła dama w brylantach do swej towarzyszki w strusim piórze.
– Żegnam panią hrabinę i dziękuję za zaszczyt, jaki mi pani raczyła wyrządzić!… – mówił Wokulski całując gospodynię w rękę.
– Tylko do widzenia, panie Wokulski, wszak prawda?… Dużo będziemy mieli interesów ze sobą.
I w drugim salonie nie było panny Izabeli. Wokulski uczuł niepokój.
„Przecież muszę na nią spojrzeć… Kto wie, jak prędko spotkamy się w podobnych warunkach…”
– A, jesteś pan – zawołał książę. – Już wiem, jaki ułożyliście spisek z panem Łęckim. Spółka do handlu ze Wschodem – wyborna myśl! Musicie i mnie do niej przyjąć… Musimy poznać się bliżej… – A widząc, że Wokulski milczy, dodał: – Prawda, jakim ja nudny, panie Wokulski? Ale to nic nie pomoże; musicie zbliżyć się do nas, pan i panu podobni i – razem idźmy. Wasze firmy są także herbami, nasze herby są także firmami, które gwarantują rzetelność w prowadzeniu interesów…
Ściskali się za ręce i Wokulski coś odpowiedział, ale co?… – nie było mu wiadome. Niepokój jego wzrastał; na próżno szukał panny Izabeli.
– Chyba jest dalej – szepnął z trwogą, idąc do ostatniego salonu.
Tu pochwycił go pan Łęcki z oznakami niebywałej tkliwości.
– Już pan wychodzisz? Więc do widzenia, drogi panie. Po świętach u mnie pierwsza sesja i w imię boże zaczynajmy.
„Nie ma jej!” – myślał Wokulski żegnając się z panem Tomaszem.
– Ale wiesz pan – szepnął Łęcki – zrobiłeś szalony efekt. Hrabina nie posiada się z radości, książę mówi tylko o tobie… A jeszcze ten wypadek z prezesową… No… cudownie!… Nie można było marzyć o zdobyciu lepszej pozycji…
Wokulski stał już w progu. Jeszcze raz szklanymi oczyma powiódł po sali i – wyszedł z desperacją w sercu.
„Może wypadałoby wrócić i pożegnać ją?… Przecież zastępowała miejsce gospodyni…” – myślał, powoli schodząc ze schodów.
Nagle drgnął słysząc szelest sukni w wielkiej galerii.
„Ona…”
Podniósł głowę i zahaczył