Dalszy bieg myśli przerwała mu smutna, brzęcząca melodia. Była to muzyka szkatułki grającej, po której nastąpił świegot sztucznych ptaków; a gdy one milkły, rozlegał się cichy szelest fontanny, szept modlitw i westchnienia pobożnych.
W nawie, u konfesjonału, u drzwi kaplicy grobowej widać było zgięte postacie klęczących. Niektórzy czołgali się do krucyfiksu na podłodze i ucałowawszy go kładli na tacy drobne pieniądze wydobyte z chustki do nosa.
W głębi kaplicy, w powodzi światła, leżał biały Chrystus otoczony kwiatami. Zdawało się Wokulskiemu, że pod wpływem migotliwych płomyków twarz jego ożywia się przybierając wyraz groźby albo litości i łaski. Kiedy pozytywka wygrywała Łucję z Lamermooru225 albo kiedy ze środka kościoła doleciał stukot pieniędzy i francuskie wykrzykniki, oblicze Chrystusa ciemniało. Ale kiedy do krucyfiksu zbliżył się jaki biedak i opowiadał Ukrzyżowanemu swoje strapienia, Chrystus otwierał martwe usta i w szmerze fontanny powtarzał błogosławieństwa i obietnice…
„Błogosławieni cisi… Błogosławieni smutni…”226
Do tacy podeszła młoda, uróżowana dziewczyna. Położyła srebrną czterdziestówkę227, ale nie śmiała dotknąć krzyża. Klęczący obok z niechęcią patrzyli na jej aksamitny kaftanik i jaskrawy kapelusz. Ale gdy Chrystus szepnął: „Kto z was jest bez grzechu, niech rzuci na nią kamieniem”228, padła na posadzkę i ucałowała jego nogi jak niegdyś Maria Magdalena229.
„Błogosławieni, którzy łakną sprawiedliwości… Błogosławieni, którzy płaczą…”230
Z głębokim wzruszeniem przypatrywał się Wokulski pogrążonemu w kościelnym mroku tłumowi, który z tak cierpliwą wiarą od osiemnastu wieków oczekuje spełnienia się boskich obietnic.
„Kiedyż to będzie!…” – pomyślał.
„Pośle Syn Człowieczy anioły swoje, a oni zbiorą wszystkie zgorszenia i tych, którzy nieprawość czynią, jako zbiera się kąkol i pali się go ogniem.”231
Machinalnie spojrzał na środek kościoła. Przy bliższym stoliku hrabina drzemała, a panna Izabela ziewała, przy dalszym trzy nie znane mu damy zaśmiewały się z opowiadań jakiegoś wykwintnego młodzieńca.
„Inny świat… inny świat!… – myślał Wokulski. – Co za fatalność popycha mnie w tamtą stronę?”
W tej chwili tuż obok konfesjonału stanęła, a potem uklękła osoba młoda, ubrana bardzo starannie, z małą dziewczynką.
Wokulski przypatrzył się jej i dostrzegł, że jest niezwykle piękna. Uderzył go nade wszystko wyraz jej twarzy, jakby do tego grobu przyszła nie z modlitwą, ale z zapytaniem i skargą.
Przeżegnała się, lecz zobaczywszy tacę wydobyła woreczek z pieniędzmi.
– Idź, Helusiu – rzekła półgłosem do dziecka – połóż to na tacy i pocałuj Pana Jezusa.
– Gdzie, proszę mamy, pocałować?
– W rączkę i w nóżkę…
– I w buzię?
– W buzię nie można.
– Ech, co tam!… – Pobiegła do tacy i pochyliła się nad krzyżem.
– A widzi mama – zawołała powracając – pocałowałam i Pan Jezus nic nie powiedział.
– Niech Helusia będzie grzeczna – odparła matka. – Lepiej uklęknij i zmów paciorek.
– Jaki paciorek?
– Trzy Ojcze nasz, trzy Zdrowaś…
– Taki duży paciorek?… a ja taka malutka…
– No, to zmów jedno Zdrowaś… Tylko uklęknij… Patrz się tam…
– Już patrzę. Zdrowaś Maria, łaski pełna… Czy to, proszę mamy, ptaszki śpiewają?
– Ptaszki sztuczne. Mów paciorek.
– Jakie to sztuczne?
– Zmów pierwej paciorek.
– Kiedy nie pamiętam, gdzie skończyłam…
– Więc mów za mną: Zdrowaś Maria…
– Śmierci naszej. Amen – dokończyła dziewczynka. – A z czego robią się sztuczne ptaszki?
– Heluniu, bądź cicho, bo nigdy cię nie pocałuję – szepnęła strapiona matka. – Masz tu książkę i oglądaj obrazki, jak Pan Jezus był męczony.
Dziewczynka usiadła z książką na stopniach konfesjonału i ucichła.
„Co to za miła dziecina! – myślał Wokulski. – Gdyby była moją, zdaje się, że odzyskałbym równowagę umysłu, którą dziś tracę z dnia na dzień. I matka prześliczna kobieta. Jakie włosy, profil, oczy… Prosi Boga, ażeby zmartwychwstało ich szczęście… Piękna i nieszczęśliwa; musi być wdową.
Ot, gdybym ją był spotkał rok temu.
I jestże tu ład na świecie?… O krok od siebie staje dwoje ludzi nieszczęśliwych; jedno szuka miłości i rodziny, drugie może walczy z biedą i brakiem opieki. Każde znalazłoby w drugim to, czego potrzebuje, no – i nie zejdą się… Jedno przychodzi błagać Boga o miłosierdzie, drugie wyrzuca pieniądze dla stosunków. Kto wie, czy paręset rubli nie byłoby dla tej kobiety szczęściem? Ale ona ich nie dostanie; Bóg w tych czasach nie słucha modlitwy uciśnionych.
A gdyby jednak dowiedzieć się, kto ona jest?… Może bym potrafił jej dopomóc. Dlaczego wzniosłe obietnice Chrystusa nie mają być spełnione, choćby przez takich jak ja niedowiarków, skoro pobożni zajmują się czym innym?” W tej chwili Wokulskiemu zrobiło się gorąco… Do stolika hrabiny zbliżył się elegancki młodzieniec i coś położył na tacy. Na jego widok panna Izabela zarumieniła się i oczy jej nabrały tego dziwnego wyrazu, który zawsze tak zastanawiał Wokulskiego.
Na wezwanie hrabiny elegant siadł na tym samym fotelu, który niedawno zajmował Wokulski, i zawiązała się żywa rozmowa. Wokulski nie słyszał jej treści, tylko czuł, że w mózgu wypala mu się obraz tego towarzystwa. Kosztowny dywan, srebrna taca zasypana na wierzchu garścią imperiałów, dwa świeczniki, dziesięć płomyków, hrabina odziana w grubą żałobę, młody człowiek zapatrzony w pannę Izabelę i ona – rozpromieniona. Nawet ten szczegół nie uszedł jego uwagi, że od blasku płomyków hrabinie świecą się policzki, młodemu człowiekowi koniec nosa, a pannie Izabeli oczy.
„Czy oni kochają się? – myślał. – Więc dlaczegóż by się nie pobrali?… – Może on nie ma pieniędzy… Lecz w takim razie: co znaczą jej spojrzenia?… Podobne rzucała dziś na mnie. Prawda, że panna na wydaniu musi mieć kilku albo i kilkunastu wielbicieli i wabić wszystkich, ażeby… sprzedać się najwięcej ofiarującemu!”
Przyszedł delegowany. Hrabina podniosła się z fotelu, to samo zrobiła panna Izabela i przystojny młodzieniec, i wszyscy troje z wielkim szelestem poszli ku drzwiom zatrzymując się przy innych stolikach. Każdy z asystującej tam młodzieży gorąco witał pannę Izabelę, a ona każdego obdarzała tymi