Pan Wentzel skłania się nisko i cofa się tyłem w stronę przedpokoju. Otwierając, drzwi słyszy brzęk szkła i odwróciwszy się dostrzega Justysię, pokojówkę, strącającą szczotką pogruchotane kinkiety.
– Wszystko przez pana – mruczy pokojówka – szarpnąłeś pan drzwiami, że się we mnie wszystko zatrzęsło…
Pan Wentzel na palcach sunie przez przedpokój.
– Czysto jak zmora, albo hałasuje, albo milczkiem lezie…
Pan Wentzel przy drzwiach prowadzących na schody podnosi zasuwkę i ujmuje klamkę.
Justysia, oparta na szczotce, patrzy z pogardą na jego wytarty surducik i wąskie ramiona.
– To ci mężczyzna! – szepcze pociągając nosem. – Ni do Boga, ni do ludzi…
Pan Wentzel gorączkowo zaczyna zbiegać po schodach.
Tymczasem w pokoju Ewelinki cicho odbywa się scena. Pani Szymczyńska uznaje za stosowne przestrzec córkę przed niebezpieczeństwem, na jakie się naraża, pozostając sam na sam z mężczyzną.
Lecz Ewelinka smaruje sobie nos kremem Simona i pogardliwie wzrusza ramionami.
– Z jakim mężczyzną mnie widziałaś? – pyta wydymając usta.
– Z panem Wentzlem!…
– A!…
– No… nie zaprzeczysz temu, że byłaś z nim przed chwilą… w salonie – mówi jąkając się matka, której zimna krew Ewelinki i wzgardliwe miny prawie od chwili urodzenia córki imponują i pewność siebie odbierają.
Ewelinka teraz pudrem Simona bieli się na potęgę.
– Byłam… – odpowiada wreszcie – byłam, ale taki pan Wentzel przecież się nie liczy…
– Przecież jest mężczyzną…
Ewelinka spojrzała na matkę z litością.
– Mężczyzna?… To nędzna imitacja, nie żaden mężczyzna!…
I poszła, odwijając z cienkich obsłonek mydło Simona, mające własność „udelikatniania naskórka”.
„I ftobie jednym cała nasza nadzieja synu najmilszy, com cię własnymi piersiami wykarmiła i sboleniem sercowym wyhodowała”…
Pan Wentzel rękę przesunął po oczach, bo jakaś mgła wilgotna źrenice mu przysłaniać poczęła. Ten kawałek grubego, ordynarnego papieru, zakreślony krzywym i niewprawnym pismem, szarpie mu duszę na kawałki.
Odebrał przed chwilą z poczty ten list od matki, ubogiej sklepikarki w małej podgórskiej mieścinie, gdzie i on spędził swe dziecinne lata. Gdy listy przychodziły dawniej do domu pani Szymczyńskiej, „wyjątkowe” dzieci na dobre bawiły się „koszlonami”, z jakich złożony był adres.
Od pewnego czasu więc pan Wentzel odbiera listy od matki z biura pocztowego i siada w małym ogródku, otaczającym gmach pocztowy, dla31 odczytania i odcyfrowania hieroglifów, z jakich się zwykle listy te składają.
I teraz siedzi na wilgotnej ławce, tuż pod krzakiem bzu, który dopiero pączki wypuszczać zaczyna.
Dokoła kilka chudych drzew wznosi swe bezlistne gałęzie, pies jakiś błąka się po trawnikach, grzebiąc łapami w czarnej ziemi, poprzecinanej wąskimi paskami zieloności.
W powietrzu unosi się ciepła wilgoć, która piersi smutkiem tłoczy i moc wspomnień nasuwa. Pan Wentzel raz jeszcze powoli list przeczytał, po czym, pochyliwszy na piersi głowę, myśleć począł.
W nim jednym cała nadzieja!
Cała nadzieja tych dwojga starców, zgiętych od pracy, nędzy i smutku! Jak w tęczę, tak patrzą w niego ci rodzice, którzy – odmawiając sobie kawałka mięsa, chwili spoczynku – do szkół go wysłali i teraz czekają plonów z tej mozolnej, ciężkiej pracy.
On wie, on to czuje, że jemu ustawać w pracy nie wolno, że wszystko, co znosi w domu pani Szymczyńskiej, nadal znosić powinien, bo ma kąt, w którym stoi łóżko jego, ma dach nad głową, bo łyżka strawy, która mu nieraz przez ściśnięte gardło przejść nie może – trzyma go przy życiu – jego i tamtych dwoje…
I widzi ich w czarnej jamie sklepiku pomiędzy workami kartofli, beczką nafty, pękami drzazg, widzi ich schylane postacie, słyszy kaszel ojca, stękanie matki, woń stęchlizny i wilgoci owiewa dokoła…
Biedni! Biedni starzy!…
Lecz on? On sam, czyż nie cierpi, czyż te upokorzenia, te tortury, które codziennie z Julusiem i Marianem przebywa, te noce bezsenne spędzone nad książką, te ranki, wśród których znużone ciało domaga się chwili snu, te zaparcia się wszelkich uciech młodości, uśmiechów, swobodniejszej myśli!… czyż to się liczyć daje?
Zresztą dość spojrzeć na niego, gdy tak siedzi, nędzny i blady w jasnych promieniach wiosennego słońca. Twarz ma żółtawą z zielonawym, prawie trupim na skroniach odcieniem, piersi wklęsłe, plecy wypukłe, nogi wychudłe.
Jest brzydki, nędzny, śmieszny – wie o tym, czuje to i jest bardzo nieszczęśliwym.
A jeszcze w dodatku serce mu bije gwałtownie i coś się przed nim majaczy, jakiś uśmiech dziewczyny, jakiś akord „nokturna”, zasłyszanego przed chwilą…
Wszystko to gnębi go i dręczy nad wyraz.
Ciasna klatka piersiowa nie może pomieścić tylu wrażeń, które razem z ciepłą wonią wiosenną do jego piersi się cisną.
Coś go dławi w gardle, oddech mu tamuje. O! Ta wiosna!… Czyż ona istnieć powinna dla takich jak pan Wentzel nędzarzy?!…
Pies, plączący się po trawniku, zbliżył się teraz do ławki i przed nogami Wentzla przesuwać się począł.
Był tak jak Wentzel nędzny, wychudły i oddychał ciężko.
Chłopiec nachylił się nad zwierzęciem i brudne jego kudły delikatnie gładzić począł.
Bezdomne zwierzę oparło łeb o kolano człowieka, wpatrzyło się w bladą twarz, pochyloną nad nim i nagle przeciągle zawyło.
Wówczas z ciemnych, smutnych oczów pana Wentzla stoczyły się dwie wielkie łzy…
Gdy „wyjątkowe” dzieci weszły do salonu wraz ze swym nauczycielem, kilkanaście osób na wzór manekinów zapełniało fotele i kozetki. Był to jour fixe32 i pani Szymczyńska uważałaby sobie za straszne uchybienie, gdyby przynajmniej ze sześć brzydkich jak noc panien, takaż ilość wychudłych mężczyzn i odpowiednia liczba mam nie wynudziła się wśród ścian jej salonu.
Pan Wentzel wprowadzał zwykle swych uczniów, drżąc na myśl wystawienia na światło licznych kandelabrów wyplamionego tużurka33 i gumowych kołnierzyków.
Była to dla niego najcięższa chwila w całym tygodniu.
Zwykle Marian i Julusiek ukłoniwszy się gościom zwracali się z dowcipnymi uwagami w stronę swego kozła ofiarnego.
Lecz dziś pan Wentzel był stokroć więcej zmieszany niż zwykle. List matki, poranne przejście z panią domu, a wreszcie scena z Ewelinką odebrały mu resztę przytomności.
Ewelinka w gronie panien rozpoczęła właśnie zajmującą rozmowę o emancypacji kobiet, pragnąc ją oprzeć na całkiem nowym gruncie, bo na darwinowskiej przemianie gatunków. Ewelinka