– A nie jęcz ty nad moją biedną głową – sieroto nieszczęśliwa… bo jeszcze mnie w zbrodnię jaką zepchniesz.
Kuma Kazimierzowa pochyliła się nad klęczącą kobietą.
– A dajże spokój, Honorko, dziecku i nie widziwiaj się nad tym robakiem!
– Bez niego to wszystko, bez niego!
Kazimierzowa wzruszyła ramionami.
– Oj, ty oślico! – wyrzekła z powagą – jak to: bez niego te rzeczy się dzieją? Czy to on ci się kazał z tym pędziwiatrem wdawać? A toć jego, robaka, na świecie wtedy nie było, jakeście się złazili to w piwnicy, to w komórkach!
I odebrawszy dziecko z rąk Honorki, sama je spowijać i ubierać zaczęła.
– Nie w tym rzecz, aby nad niewiniątkiem pomstować – ciągnęła nosowym, monotonnym głosem – ale w tym rzecz, ażeby na czas do kościoła trafić i panu młodemu drogę mądrze zajść. – Słyszysz?
Honorka klęczała wciąż koło tapczana, mnąc w wychudłych rękach potargany i zniszczony kocyk. Z małego okienka, umieszczonego wysoko w ścianie tuż nad posłaniem, płynęła jasna struga światła i biła wprost na twarz dziewczyny zniszczonej słabością i zgryzotą, która jej duszę szarpała.
Nie odpowiedziała wprost na zapytanie kumy, lecz ściągając brwi, przez ściśnięte zęby wyszeptała:
– Nie daruję! Nie daruję!…
Kazimierzowa skończyła ubieranie dziecka i zdjąwszy z kołka ciemną chustkę, na plecy Honorki narzuciła.
– Chodzi! – wyrzekła – chodzi, już czas!
Po twarzy dziewczyny przemknął jakby cień przestrachu. Przymknęła oczy i pozostała chwilę nieruchoma, jakby do tapczanu przykuta. Kuma już stała owinięta w chustę, gotowa do drogi, huśtając lekko kwilące dziecko.
– Honorko! Cóżeś tak przykucła? Jak chcesz szkandał zrobić – to duchem38 nam iść trza. Już czas!
– Chwilę jeszcze, kumo! – prosiła Honorka – czegosić mnie teraz lęk ogarnia!
Kazimierzowa żachnęła się z gniewu.
– A ty oślico cholerna! – zawołała, kładąc dziecko na tapczan – ty nad tym robaczątkiem nijakiego „litosierdzia” nie masz! Toć na całe już życie przepadło ci wszystko, boć „hunor” i cnotę w oczach ludzkich ten zgniłek ci odebrał, a dzieciaka na rękę ci rzucił i troskać się o niego kazał. Jak się „obżeni”, tyle już prawa do niego nie masz! Już ci ni Bóg, ni ksiądz żadnej sprawiedliwości nie da. Jak żeniaty, to od wszystkiego ochronny! Ale ty od pędraka byłaś oślicą i słusznie cię nieboszczka matka tak przezwała! No! Czy to nie oślica? – kiedy jeszcze może co na swą stronę wyciągnąć… to kuca i mówi, że boja ma! Oj oślica ty! oślica!…
Honorka podniosła się z ziemi i schwyciwszy dziecko na rękę, ku drzwiom szybko posunęła.
– Chodźmy! – wyrzekła krótko, drzwi od stancji kopnięciem nogi otwierając.
Oczy jej się świeciły, usta miała znów zaciśnięte i zębami przygryzione.
– Nareszcie! – zamruczała kuma zamykając drzwi na kłódkę – aby go tylko dobrze po mordzie sprała i publikę zrobiła!…
Nieszpory się skończyły, lecz świece przy wielkim ołtarzu gorzały wciąż, oblewając żółtym, migocącym blaskiem sczerniałe płótno, z którego bieliło się ciało Jezusa zawieszonego na krzyżu.
Pomiędzy „wiernymi”, przepełniającymi lakierowane ławki, zapanował ruch i ożywienie wielkie.
Jedna „siostra” zapytywała drugą – dlaczego nie gaszą świec, skoro już wszystkie piękne pieśni zostały wyśpiewane.
– Zdaje się ślub jeszcze będzie – doszedł szept z ławek zajmowanych przez mężczyzn.
Kobiety wdzięcznie pochyliły głowy.
– Dziękujemy! Dziękujemy! – A czyj!
– Subiekta39 z cukierni i córki kolejnika!
Wszyscy zaszemrali zadowoleni.
Warto zostać, taki ślub to już parada. Kolejarze, wiadomo, lubią wszystko z pompą – a taki subiekt z cukierni to „osoba”.
Tymczasem kościelny wyniósł dwie poduszki i przykląkłszy, układać je począł na stopniach.
– Poduszki! – zaszemrało na ławkach.
Lecz znów mężczyźni udzielają informacji bliższych co do osoby pana młodego.
Kobiety składają z westchnieniem książki i owijając na rękach długie różańce, wyciągają szyje – ciekawe, żądne wiadomości o tych ludziach, którzy za chwil kilka jak papugi powtarzać będą słowa sakramentalnej przysięgi.
– Więc cóż? Cóż? – pyta jedna przez drugą.
Pan młody – tak! – zapewne, człowiek bardzo uczciwy, porządny, uczony nawet – zdolny, ma jakieś oszczędności. Kto wie! Może niedługo założy i cukiernię. Z takimi jak on „głowaczami” to wszystkiego spodziewać się można.
Kobiety kiwają głowami, nagle spoważniałe, jakby ta dobra opinia, którą się cieszy ów subiekt, przejęła je szacunkiem i powagą. Kościelny wnosi kropidło i naczynie z wodą święconą.
W ławkach powstaje znów szmer.
– Kropidło!… patrzcie, kropidło!…
Ale już dwa ścieśnione szeregi ustawiają się wzdłuż ławek, tworząc rodzaj alei bramowanej40 ludźmi. Aleja ta od balustrady przeciąga się aż ku drzwiom głównym, które zakrystian w tej chwili na oścież otwiera. Turkot powozów, hałas uliczny, cały szum letniego, niedzielnego popołudnia wpada nagle w wilgotną ciszę kościoła.
Przez kolorowe szyby wpadające promienie słońca kładą kolorowe plamy na głowach i grzbietach ludzi.
– Przyjechali! Przyjechali! – dochodzi wołanie z tłumów zalegających stopnie perystylu41.
Jest to jednak fałszywy alarm.
W progu kościelnym ukazuje się drużba w świecącym cylindrze i jasnym palcie narzuconym na ramiona. Dumny jest i wąsy ma podfryzowane żelazkiem fryzjerskim. Stojąc w progu kościoła, ogarnia jednym rzutem oka całą przestrzeń. Mrużąc oczy, zda się chce policzyć świece płonące na ołtarzu, po czym szybko, zaaferowanym krokiem przebiega wąskie przejścia, pozostawione wśród tłumu.
– Drużba! Drużba! – szemrze tłum, popychając się i wyciągając szyje za znikającym we drzwiach zakrystii mężczyzną.
Znów nowy napływ ciekawych tłoczy się pomiędzy bocznymi filarami kościelnej nawy. Pełno już jest i gwarno, kobiety półgłosem powtarzają sobie plotki o rodzinie panny młodej. Plotki te wyrastają spod ziemi; służą do zabicia czasu i skracają nudy oczekiwania.
Koło drzwi wchodowych42 słychać przyciszone śmiechy. Jakiś żartowniś opowiada dziwy o samej pannie młodej.
– Ależ tak – podobno jakiś hrabia dołożył do posagu kilka tysięcy – ot! Z przyjaźni dla ojca.
– Hrabia