Lato leśnych ludzi. Rodziewiczówna Maria. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Rodziewiczówna Maria
Издательство: Public Domain
Серия:
Жанр произведения: Повести
Год издания: 0
isbn:
Скачать книгу
Nie pokażę się bez jakiejś zdobyczy. Ale co? – Zaczął szukać. Zaraz dojrzał podwaliny ziębiej chałupy, ale to nie było nic osobliwego; po chwili myszkowania znalazł na kępie dwa jaja bekasa – także pospoliltość! Wreszcie dopatrzył na dalekiej brzozie wśród błota żółty bukiet jemioły.

      – Aha, to dostanę! Wódz chciał w chałupie powiesić. Jazda!

      Wody na bagnie było za mało na czółno, a o krok od lasu zaczynała się topiel.

      Trawy i kępy tworzyły tylko cienką skorupę, która pod stopą się chybotała i rozdzierała. Trzeba się było czołgać.

      Pantera naciął łozy, związał w pęki, wmocował pod pachami na piersi, w rękę wziął długi drąg, położył się i rozpoczął awanturniczą przeprawę.

      Czołgał się, nogami i łokciami popychał, zapadał w szlam, kaleczył się o szuwary, darł bieliznę, wypluwał wodę i błoto i po trudach nieludzkich dobrnął.

      Był zlany potem, ociekający wodą, czarny od szlamu i już prawie bez odzieży, ale zwycięzca. Zaraz się wdrapał na brzozę, siadł konno na gałęzi, dał się słońcu osuszyć, a wiatrowi ochłodzić i rozejrzał się.

      – Głupiec ze mnie! Trochę w prawo jest garb i grzebień z łozy. Wrócę jak szosą! Ale stąd widać i żurawie leże! Ot, krążą! Trzeba się będzie do nich dostać tego lata. To będzie wyprawa!

      Wyrąbał jemiołę i zabrał się do odwrotu. Owa „szosa” była o tyle wygodna, że na „garbie” tylko dwa razy zapadł po szyję, a na „grzebieniu” z łozy zostawił resztki garderoby i prawie tylko w czarny szlam odziany, stanął na twardym gruncie.

      Wtedy, widząc, że jest blisko południa, pognał do osady.

      Po drodze usłyszał trąbkę i spotkał Łataną Skórę, dążącą na obiad, więc na nią skoczył i tak zajechał przed furtkę.

      – Jezu, Mario! Leśny upiór, nie człowiek! – krzyknął Żuraw.

      – Jemioła dla naszego Patrona na pierwszy bukiet! Gwałtu, jak mi się jeść chce! Ucho ci, Żurawiu, odgryzę, jeżeli misy nie ma na stole.

      – Zaraz ci tu wyniosę wiaderko, brudasie! – rzekł, śmiejąc się Rosomak.

      Pantera zeskoczył z klaczy, fiknął parę kozłów i trochę na nogach, a przeważnie na rękach i głowie pognał do kąpieli.

      – Ciśnijcie mi, wodzu, tu, w krzaki, świeży garnitur. Rozumie się, że do obiadu należy się przebrać. Biały krawat, smoking, gardenia w butonierce! A jakże! Hatorę pod rączkę do stołu poprowadzę! – Kąpał się, pluskał, szorował, przebierał, a wciąż myślał, czy Rosomak był u koszów. Zapytać było nijak, a po ich minach, gdy zasiedli do misy, nic nie mógł poznać.

      Mówił każdy o swoich zdobyczach: Żuraw znalazł rzadki kwiat – obuwik. Rosomak wypatrzył gniazdo krogulca; skopali parę zagonów na kartofle, mieli jutro sadzić warzywa.

      Po obiedzie spoczęli godzinę i już we trzech poszli do roboty. Grzędy pod warzywo wykarczowali już od lat paru, więc ziemia była pulchna; piękny czarnoziem nad ruczajem, otoczony płotem przed łakomstwem Hatory.

      Pantera kopał zajadle, założywszy sobie, że nadrobi ranną „fugę”. Słońce grzało, pot im wystąpił na koszule. Wreszcie miało się pod wieczór.

      – Nie zrewidujecie koszów, wodzu? – spytał nareszcie Pantera.

      – Właśnie chciałem ci rzec, byś mnie wyręczył, bom się bardzo zmachał kopaniem.

      – A kiedy ja… to jest… mnie… ja nie wiem, gdzieście zastawili – wykręcał się.

      – Gdzież by? Tam, gdzie zwykle.

      – Kiedy bo… może do jutra poczekać?

      – Nie, właśnie pora! Dogódź sobie! Lubisz bobrować!

      Nie było sposobu odmówić. Skrzywiony Pantera poszedł do czółna. Niespodzianki swoje znalazł w koszach i z irytacją powyrzucał. Figiel był chybiony, tylko po dziś dzień Pantera się nie domyśla, czy chytry Rosomak był rano u koszów, czy nie. W każdym razie zgodnie ze swą nazwą nie dał się w pole wyprowadzić, i to zatruło dzień Panterze.

      Wrócił bez humoru do przystani, rzucił do wiadra pęk nawleczonych na łozinę szczupaków, zdobycz rybną, i resztę dnia spędził, piorąc mozolnie swe zaszlamione szmaty.

      Dzień czujnego Żurawia

      W komorze, kędy sypiali we dwóch, okiennica była zamknięta i koncert ptasi budził Żurawia. Wpół drzemiąc, rozkoszował się muzyką, ale się nie zrywał, bo czekał na rubinowy sygnał.

      Wschód słońca uderzał w okiennice i prześwietlał żywiczne sęki, jakby latarki czerwone. Wtedy Żuraw wstawał.

      Szedł zaraz z wiadrami po wodę do krynicy i czytał po polanie.

      Ślady znać było na srebrze rosy: okrągłe kopyta klaczy, podłużne racice Hatory, lekkie stopy Pantery. Od obórki wił się, jak tasiemka, ślad węża.

      Kis wypijał mleko i szedł na łowy. Ale miał zwyczaj skręcać do zdroju i Żuraw go tam często spotykał. Wysoko wzniesiony nad wodą, przeglądał się, jak w zwierciadle, kołysząc się zalotnie.

      – Gdzie też próżność nie mieszka! – filozofował Żuraw ubawion. – I ten się sobą zachwyca. Dobrze, że tu Ewy nie ma!

      Wracał z wodą, rozpalał ogień, sprzątał izbę i szedł do kąpieli. Gdy się wypucował i ubrał, zastawał zwykle w izbie całą kompanię przy śniadaniu.

      Wtedy rozważano robotę dzienną.

      – Ja muszę ukosić szuwarów na ściółkę – rzekł Pantera. – Lada dzień będziemy mieli urodziny. Gadałem z Łataną Skórą: córki się spodziewa.

      – Będzie jej pewnie Sroka na imię.

      – Ja muszę być aż za Proszalną Brzozą, lizawki13 dla sarn zrobić – rzekł Rosomak.

      – Może byś poszukał raków w jeziorku, Żurawiu?

      – Chyba po południu! Jeszcze ogródka nie doprowadziłem do porządku i mam kram z mlekiem.

      – To mi daj soli w torbę i zostawaj zdrów!

      Ozuli się. Pantera kosę wytoczył i poszli.

      Żuraw statki pozmywał i zabrał się do swych ukochanych roślin. W małym ogródku przy chacie zabawiał się w aklimatyzację kwiatów leśnych. Przynosił z puszczy storczyki, dzwonki, amarantowe gladiolusy, rutewki, gruszyczki, spiree, walerianę i miał to wszystko w amatorskim starunku.

      Wyciągnął się u grząd i oglądał plantację, gdy posłyszał szelest u płotka.

      Usunął się szybko z obawy przed żmiją, ale ujrzał zdziwiony Tupcia.

      – Dlaczego Tupcio nie śpi o tej porze?

      Jeż podniósł ryjek, jak mógł najwyżej, a człowiek leżał; byli tedy w pozycji do pogawędki.

      – Może Tupcio głodny?

      Nie, sądząc z tuszy, raczej był obżarty.

      – Ale twarożku Tupcio zje? Prawda?

      Wilgotny ryjek dotknął ręki. Miał jakiś interes, ale trzeba się było domyślić.

      Pogłaskał go Żuraw po łagodnie złożonych kolcach.

      – Przyjdzie Tupcio do izby; są świeżutkie rybie wątróbki.

      Wstał i obejrzał się. Tupcio sunął powoli i nakuliwał. Tedy go wziął na ręce i obejrzał.

      Tylna nóżka Tupcia była spuchnięta, a gdy


<p>13</p>

lizawka – specjalny pojemnik dla łownej zwierzyny, zawierający mieszankę soli mineralnych. [przypis edytorski]