Lato leśnych ludzi. Rodziewiczówna Maria. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Rodziewiczówna Maria
Издательство: Public Domain
Серия:
Жанр произведения: Повести
Год издания: 0
isbn:
Скачать книгу
rozmarzyło go gorąco, ogarnęła nieprzeparta senność.

      – Nie wylej zacierki z łyżki do ucha! – droczył się Pantera.

      – Jeszcze muszę statki pozmywać! – zamamrotał, opierając się o ścianę.

      Ale oni dali mu drzemać i dokończyli domowe porządki.

      Nie pamiętał, jak się znalazł w łóżku, tylko wszystko sobie przypomniał rano, znalazłszy pod poduszką dwa raki, upominek Pantery.

      Dzień chytrego Rosomaka

      Rubinowe latarnie w okiennicach i krzątanie się Żurawia budziły wodza. Szedł do kąpieli i spóźniał się na śniadanie, bo tu i ówdzie zajrzał. Ze wszystkich stworzeń leśnych najmilsze mu były ptaki i te obserwował, i badał z amatorstwem. Wokoło chaty pełno skrzynek na drzewach i Rosomak doskonale znał historię i sprawy każdego skrzydlatego stadła. Żaden z leśnych ludzi nie mógł się pochwalić, że odkrył jakieś nowe gniazdo, bo ledwie zaczął, już wódz podpowiadał:

      – W leszczynie, prawie na ziemi; wiem, to dzierzba! – albo:

      – Na sośnie za garbem; widziałem, to sikora czubatka zajęła stare wiewiórcze.

      Miewał specjalnych faworytów.

      W zmurszałym pieńku brzozowym niedaleko krynicy odwiedzał co dzień raszkę siedzącą na jajach. Pierwszego dnia sfrunęła; gdy wróciła, znalazła kilka mrówczych jaj w gniazdku. Na drugi dzień, gdy ujrzała nad sobą twarz olbrzyma – człowieka, zdrętwiała. Czarne jak paciorki oczki wyrażały bezgraniczną grozę. Olbrzym rzucił znowu kilka mrówczych jaj i odszedł. Na trzeci dzień już przysmak porwała od razu i odtąd, słysząc trzask gałęzi pod stopą olbrzyma, czekała odwiedzin nietrwożna.

      Po śniadaniu Rosomak oprawiał lampkę przed Królową, rąbał szczapy, ozuwał chodaki i szedł w las.

      Brał ze sobą torbę, siekierę, sznur z hakiem na końcu i przepadał bez śladu. Szedł zwykle bardzo wolno, cały w słuch skupiony, przystawał często, do pnia wtulony, to wyciągał się pod krzakiem nieruchomy.

      Las ledwie porastał w drobne liście; była to najlepsza, ale krótka pora do spostrzeżeń ornitologicznych.

      Co dzień też Rosomak odwiedzał pszczoły. Od paru lat zajmowały dziuplę w starej wierzbie. Znał je dobrze. Czarne były, małe, bardzo cięte – dzikie, borowe.

      Gdy leśni ludzie zajęli chatę, już je zastali. Ale dotąd nie było z nich pociechy.

      Dziupla była nieszczelna, zmurszała, drzewo marne. Dobierały się do niej dzięcioły zielone, niszczyły myszy; po zimie ledwie zostawała garść narodu, a zanim się rozhodowały, nadchodziła jesień.

      W tym roku działo się najgorzej.

      Ledwie chodziły na kwiaty, robota szła ospale, nie przynosiły do ula pyłku.

      – Nie ma matki! – rzekł Rosomak po dłuższej obserwacji.

      Ruszył w puszczę i rozmyślał.

      Po leśnych fiołkach, co właśnie zakwitły, po łozowych kocankach pszczół było pełno.

      Musiała istnieć druga dzika barć, bo od osad ludzkich, od sadów i pól, przez te bagna i moczary za daleko było pszczołom lecieć. Barć musiała być, ale gdzie? Przez lat parę Rosomak ten swój raj schodził z końca w koniec, z kąta w kąt i nigdzie barci nie widział drugiej.

      Teraz znaleźć musi, te sieroty poratować. Położył się na polanie liliowej od fiołków. Roboczy naród obierał słodycz skrzętnie i odlatywał. Każdą człowiek leśny oczami przeprowadził i zrazu nic się nie dowiedział. Snuły się tu i ówdzie. Wreszcie dopatrzył, że jedne były małe i ciemne, inne większe i żółciejsze.

      Po godzinie cierpliwości badacza już stwierdził, że te pierwsze wracały ku wierzbie, drugie zaś wznosiły się nad drzewa i kierowały na wschód.

      A miały przy nóżkach koszyczki złotego pyłku, a przy robocie nuciły wesoło.

      Rosomak powstał z triumfem.

      – Tam są i mają matkę! – rzekł, puszczając się za nimi na wschód.

      Po drodze obejrzał każde stare drzewo; coraz na polankach przystawał, znowu owady śledził, znowu za nimi dążył, aż stanął nad nieprzezwyciężoną zaporą.

      Była to smuga trzęsawiska.

      – Aha! W borze barć mają! Żółte są jako żywica. Że mi to na myśl nie przyszło! Tam im raj, w tej choinie.

      Za trzęsawiskiem, jakby wyspa wśród morza, była wyniosłość niewielka, porosła starymi sosnami.

      Widział wyraźnie ich złote pnie, grube konary i czarniawe korony. Jedna, jakby przodownica, niosła olbrzymią czapę bocianiego gniazda.

      – Zda się, ręką do nich sięgnąć, a „wara” mówi topiel. Bezdenna jest; ani krzaka, ani drzewka, ale wąska! Nie więcej jak półtorasta kroków! Dostać się tam trzeba!

      Położył się i rozpatrzony plan układał. Zaraz też spróbował gruntu, cofnął się i zaczął rąbać łozy, układać w snopy i wiązać.

      Robotę przerwał mu sygnał obiadowy. Gdy zasiedli do obiadu, każdy opowiedział swe przeżycia i wrażenia.

      – Wiecie, wodzu, dudek zagląda do skrzynki! – pochwalił się Pantera z odkrycia.

      – Toś rewidował skrzynki?

      – A tak mnie ochota wzięła Kubę naśladować! Przejrzałem siedemnaście.

      – Ładna porcja jak na jeden dzień.

      – Byłoby więcej, ale na jesionie ladaco gałąź mnie zdradziła. Gruchnąłem o ziemię i nadwichnąłem rękę.

      – No i co?

      – Ano nic, zhukałem Żurawia-doktora, w mig mi nastawił, ale zabronił udawania Kuby przez parę dni.

      – I bez mego zabronienia nie mógłbyś pokazywać łamanych sztuk w tej chwili: ścięgno masz mocno nadciągnięte.

      – Cóż znalazłeś w skrzynkach?

      – Najwięcej sikor-bogatek – mają już pisklęta; w jednej naliczyłem dwanaście rozwartych gardzieli. To dopiero robota wykarmić taką chmarę. W kilku muchołówki, te małe, nakładły błękitnych jająt; w dwóch są sikory-modraczki, wysiadują tak twardo, że je można ręką brać; w jednej nasyczał mi krętogłów, jak wąż, w jednej obłajały mnie szpaki, ale na tym jesionie właśnie miałem najgorsze przyjęcie. Zgadnijcie, kto ją zajął?

      – No któż by? Może dzięcioł?

      – Trzmiele! Niewielkie, szare. Sypnęły mi się do oczu, więc zmykałem co tchu i przez to na gałęzie nie zważałem, i gruchnąłem.

      – No, a w którejże było to gniazdo gołych mysząt, coś mi je łaskawie włożył do maszynki kawianej? – spytał spokojnie Żuraw.

      – Ja? Myszęta? Jakie? Kiedy?

      – Ach, prawda! To także pewnie „domowy”! Żeś go nie wołał o pomoc przy zwichniętej ręce!

      – „Domowy” na medycynę nie chadza.

      – A ja mam złą wieść. Pszczoły w wierzbie nie mają matki!

      Zafrasowali się obydwaj i jęli radzić.

      – Pójdę po czerw do Odrowąża – ofiarował się Pantera.

      – Kładki do Odrowąża są jeszcze pod wodą, a takie kręte, że sto razy można zmylić i w bagno wpaść.

      – Może do domu pojechać, bo i chleba już mamy niewiele. Nawet nie mogę zrozumieć, gdzie mi tak prędko wyszedł – rzekł Żuraw.

      – Gdzie?