Hatora przecząco poruszyła uszami i odwróciła niechętnie swą rogatą głowę.
– Nie! – Hatora nie lubiła „bamboły”.
Przed paru laty, gdy ją ustrojono w to straszydło, bezustannie gadające, oszalała z trwogi i wstrętu, umęczyła się okropnie, starając się pozbyć, zedrzeć ze siebie po gąszczach obmierzłego stracha.
Nawet w rozdrażnieniu i dzikim buncie popełniła czyn zbrodniczy, rzuciła się z rogami na Panterę, rycząc ponuro: mord, mord. Ale to było dawno, w samych początkach jej leśnej służby. Potem Hatora zrozumiała, że nałożenie „bamboły” oznaczało rozkoszny żywot w puszczy, w obfitości pastwisk, wody – w nieograniczonej swobodzie.
Nie było pastucha i jego bata, nie było psów ani łańcucha w dusznej oborze, ani zdradliwych rogów zawistnych towarzyszek. Bo Hatora przez te lata straciła instynkt stadny i skierowana przez dom, najkrótszym nawet pomrukiem nie pożegnała zimowej kompanii. Bez zapału, ale i bez protestu pozwoliła sobie nałożyć naszyjnik.
– Pantero, zaprzęgaj Łataną Skórę. Idę po domową czeladź. Zabierz klatkę z ptakami! – komenderował Rosomak wchodząc do domu. Żuraw lokował właśnie na wóz kosz okryty krasno przetkaną serwetą. Pantera i Hatora zawęszyli z lubością. Pachniał świeży razowiec.
– Wódz tak goni, że i śniadanie się wściekło – rzekł Pantera. – Nie wytrzymam, tak pachnie – sięgnął po nóż za pas, odchylił płótno, bochen jeden krzyżem przeżegnał i spory glon6 odkroił. Przełamał i z lubością obydwaj jedli. Wilgotny pysk Hatory wsunął się także do spółki.
– Aha, wódz kazał zaprzęgać! – przypomniał sobie Pantera, ruszając do stajni.
Po chwili wyszła na słoneczne podwórze klacz srokata, stąpając z rozwagą i ostrożnością. Pociągnęła Panterę do studni, napiła się do syta, a potem nie kierowana poszła ku wozowi.
Spróbowała smaku siana, poszukała na dnie worka z obrokiem, parsknęła, ziewnęła, przeciągnęła się i z rezygnacją podała głowę do chomąta.
– Nie zezuj na ładunek! – rzekł Pantera. – Wiemy, żeś źrebna; w błocie i piachu pójdziemy piechotą. Zachodź w hołoble7! – Przyciągnął rzemienie, zaprzągł i stał w gotowości do jazdy, pojadając chleb na spółkę z bydlątkami.
– Powiedz Żurawiu wodzowi, że gotowe; szmat drogi, ledwie zdążymy na odwieczerzę.
Rosomak tymczasem miał kram z domownikami. Tupcio i Kuba, jeż i wiewiór byli szczytem sprzeczności obyczajów i upodobań.
Mało się znali, ale dość, by się nienawidzić, chociażby dlatego, że jeden drugiemu nie dawał spać.
W nocy Tupcio bezustannym dreptaniem płoszył Kubę, że wyprowadzony z cierpliwości wysadzał pyszczek z gniazda na piecu i wymyślał.
– Czołgaczu plugawy, zjadaczu stonóg, pantoflarzu obmierzły, bodajżeś się żabą udławił. Oka zmrużyć nie daje ten robaczarz!
W dzień Kuba, szperając po kątach, zaglądał i za poręcz kanapy, zatykał tam orzechy, które spadały na śpiącego Tupcia, że się budził i fukał rozsierdzony.
– Hecarz, sowizdrzał8, błazen, ryże straszydło, ptasie pośmiewisko! Bodaj ci żywica ogon do nosa przylepiła, bodaj ci się gęba na zębach nie zamykała!
Całą zimę warchoł trwał, a jeśli mieli kiedy coś wspólnego, to tylko nienawiść dla taksicy Dziamdzi. Ta wprawdzie mieszkała w stajni, ale wpadała kiedy niekiedy wszędzie węsząca, wszystko pędzająca, wrzaskliwa i dokuczliwa nad wszelki wyraz.
Było to zatrucie zimowli. Kuba, chociaż bezpieczny na szczycie pieca, dostawał palpitacji serca i oburącz cisnął wzburzoną pierś; Tupcio pod kanapą dostawał wątrobianego ataku i astmy.
A tego dnia właśnie, korzystając z zamętu wyprawy, Dziamdzia wśliznęła się do domu, wznieciła straszny popłoch.
Zapędziła Kubę na szafę i do utraty tchu naszczekała mu pogróżek i impertynencji; potem zwęszyła Tupcia w starym bucie Pantery i nie mogąc się doń dostać, włóczyła go wraz z butem po całym pokoju. Na tym ją zaszedł Rosomak, złapał za kark i sromotnie za drzwi wyrzucił, ale domownicy byli w zupełnej rebelii.
Tupcio był tak rozsierdzony, że razem z butem podskakiwał i fukał:
– To to tak! Nie chcę was, nie chcę do lasu! Nie tykajcie, precz, precz, zdrajcy, fałszywe opiekuny i przyjaciele! Ta wasza służka chciała mnie zjeść, może zjadła! Nie czuję, czy jeszcze żyję z alternacji.
– Fiut, nie ma głupich! – skrzeczał Kuba, z ręką na sercu, z wyżyn szafy. – Ani zejdę stąd, ani z wami jadę. Nikt w moim rodzie nie słyszał tyle obelg, co ja od tej pokracznej karlicy. Albo ona, albo ja, wybieraj! Nie zejdę, choć ciekawym, co masz w garści. Choćby i słonecznikowe ziarno! Mam swą ambicję! Dałeś mnie na pastwę tej poczwarze. Gdzieś był, jak mi tu urągała? Nie, nie zejdę!
– Nie, to nie! – rzekł Rosomak, garść orzechów chowając w zanadrze, i wziął but z Tupciem.
– Tupciu, bestii nie będzie w lesie. Bonować9 będziesz spokojnie. A pamiętasz, ile tam tłustych glist i robaków, jakie miękkie wykroty do spania! A w chacie ile i kiedy zechcesz mleka i sera, i rybie wątróbki. Wyleźże z tej cholewy! Czy ci nie wstyd, by cię jak dzikusa wozić razem z butem?
– A właśnie chcę spać w bucie! – fuknął już spokojniej Tupcio i znieruchomiał.
– No, Kuba, zostajesz? Bo mi się spieszy. Żegnam cię – okno otwarte.
– Co masz w kieszeni, pokaż? – Kuba spadł mu na głowę i dał nurka w zanadrze. Rozległo się zajadłe piłowanie skorupy orzecha i mruczenie zadowolenia. Pokój był zawarty.
– Gotowe! – wetknął głowę przez drzwi Żuraw. – Zabierz jeszcze skrzypce i ruszajmy.
– Na wyraj, jazda! – zakomenderował Rosomak, lokując but z Tupciem i siadając sam byle jak, z nogami poza drabiną.
Uczepił się wśród tobołków Żuraw, przysiadł na drążku Pantera-woźnica, parsknęła ochoczo klacz, zabamboliła Hatora i tabor ruszył.
Wyjechali za wrota, na drogę polną, wyboistą i błotnistą, spojrzeli w dal na siniejącą linię borów; objął ich dech szerokiej przestrzeni, rozprężył płuca, barwą się wybił na lica, zapalił ogniem radości stęsknione źrenice.
– Hejnał, wodzu! – upomniał się Pantera.
A Rosomak ziemi, błękitom borów i pól rzucił:
Czas ci już wstać, czas ci już iść,
Hetmanko polnych rot!
Oto ci na hełm borowy liść,
Oto ci w rękę rozmaju kiść,
Oto twój złoty grot!
Powiedziesz ty, powiedziesz nas
Na ten słoneczny szlak,
Gdzie kwitnąć sercom i pieśniom czas,
Gdzie szumu czeka uśpiony las,
Gdzie czeka lotu ptak!
Powiedziesz ty, powiedziesz świat
W zwycięski pochód twój,
Gdzie z prochów świeży wykwita kwiat,
Gdzie brzask wybucha zza nocy