Pierwsze piętro przestronnego gmachu wypełniał prawie w całości olbrzymi salon wykładany dębiną i ozdobiony tymi ciężkimi złoceniami, jakie widzi się dziś jeszcze w starych komnatach Luwru.
Obok salonu znajdowały się inne pokoje, z których jeden był sypialnią Rolanda.
W dwa dni po opowiedzianych wyżej scenach hrabia, odprawiwszy służbę przechadzał się po sypialni silnie czymś wzruszony.
Gdy już obiegł cały pokój we wszystkich kierunkach, zatrzymując się chwilami i pomrukując głucho jak tygrys w klatce, siadł wreszcie przy stole i zabrał się do wertowania jakichś papierów.
Po chwili umaczał pióro i wypisawszy długą kolumnę cyfr, zaczął je dodawać – co było niezwykłe u młodzieńca lubiącego dogadzać swym wszystkim fantazjom i rozsypywać złoto garściami, bez liczenia.
Skąd wzięła się u niego ta rachunkowość?
Po prostu: obliczał, ile kosztować go ma zmartwychwstanie brata. Po skończonym rachunku przycisnął pióro do papieru tak silnie, że się na całą długość rozdarło, i oparł się o stół, ściskając głowę rękami. Widocznie zagadka, dręcząca go od pewnego czasu, nie była jeszcze ostatecznie rozwiązana.
– Ba! – rzekł nagle do siebie, wstając i jakby w odpowiedzi na postawione w myśli pytanie – na co to wszystko? Mam w zapasie coś lepszego. Gdy węzeł nie da się rozwiązać, przecina się go.
Hrabia wziął ze stołu świecznik, osłonił płomień ręką i otworzywszy drzwi wyszedł na korytarz, biegnący wzdłuż komnat pierwszego piętra. Na końcu korytarza zgasił światło, uniósł ciężką draperię i znalazł się w niewielkim gabinecie, którego posadzkę pokrywał dywan tłumiący odgłos kroków.
Z wyciągniętą przed siebie ręką hrabia zbliżył się cicho do ściany i jął szukać zatyczki, która zamykała niewielki otwór w murze. Znalazłszy palcami zatyczkę, wyciągnął ją ostrożnie i przyłożył oko do otworu.
Ujrzał wówczas, co następuje:
W pośrodku obocznej komnaty stał młodzieniec – był nim Manuel, a raczej Ludwik de Lembrat, od dwudziestu czterech godzin przebywający w pałacu przy ul. Świętego Pawła. Wytworny strój z szarego atłasu podniósł znacznie jego urodę oraz siłę i zręczność jego postawy.
W powierzchowności młodzieńca nie było już nic zgoła, co by przypominało dawnego grajka i włóczęgę. Zajmując nowe stanowisko w świecie, Manuel nie potrzebował niczego prawie uczyć się i nic na nowo nabywać.
Wykształcenie młodzieńca było niepowszednie i przewyższało przeciętny poziom wiedzy, jaką mogła była się pochwalić większa część ówczesnej szlachty. I pod innymi względami nie ustępował on tej szlachcie, bo poczucie powagi i wytworności już we krwi jego tkwiło.
W tym miejscu powrócimy na krótko do przeszłości młodzieńca, która wiąże się najściślej z czekającymi go wydarzeniami; powrócimy w tym celu, aby opowiedzieć, skąd i w jakich okolicznościach narodziła się jego miłość dla Gilberty de Faventines.
Prosta to historia – stara jak ludzkość, a jednak zawsze nowa! Manuel ujrzał raz Gilbertę w oknie i jak prawdziwy marzyciel, jak prawdziwy poeta, jak prawdziwy wreszcie szaleniec – piękne i święte szaleństwo! – wypełnił oczy i duszę blaskiem tego uroczego zjawiska.
Kochać to czuć, że się żyje. Manuel kochał. Mało go obchodziło, czy ukochana znajduje się blisko, czy daleko; obraz jej miał zawsze przed oczyma. Co wieczór wdrapywał się na mur i dostawał aż do jej okna, aby złożyć na balkonie bukiet. Potem oddalał się.
To było wszystko.
Młodzieniec czuł się szczęśliwy. Uszczęśliwiała go przygoda sama przez się, tajemniczość, która ją otaczała, i to wewnętrzne wzruszenie, którego doświadczał po raz pierwszy w życiu i dzięki któremu miał umysł napełniony nieustannie czarownymi widzeniami.
Nie znał nawet imienia swego bóstwa…
W porze tych wstępnych przegrywek namiętności rzeczą, którą się kocha, nie jest właściwie kochanka, lecz miłość – miłość pełna słodkich niepokojów, nieusprawiedliwionych obaw i niezmiernych rozkoszy, których źródłem są niedostrzegalne prawie drobnostki.
Dziś, gdy już Manuel mógł poważniej liczyć się z sobą, gdy już był czymś, jego lotne dotąd uczucia skupiały się, przybierały kształty wyraźniejsze, oblekały się w ciało. Miłość przestawała już dlań być siłą luźną, do niczego nie przystosowaną. W kościele jego marzeń zamieszkało bóstwo, z którym nic go już nie miało rozłączyć.
Wolno już mu było mieć nadzieję; wolno było dążyć do czegoś.
Tak przynajmniej przedstawiało mu się wszystko w chwili, gdy Roland de Lembrat przyszedł podglądać go w jego nowym mieszkaniu. Spojrzenie hrabiego, wąskością otworu krępowane, padło wprost na młodzieńca.
Młodzieniec mówił z ożywieniem – nie był przeto sam. Roland rozejrzał się uważniej po komnacie, szukając tej drugiej osoby i dostrzegł wreszcie w stronie przeciwnej – siedzącego przy kominku Cyrana.
Teraz już mniej przyglądał się, a więcej słuchał.
Niebawem też dobiegł do jego ucha dźwięczny i silnie akcentowany głos poety.
– Tak więc, drogi Ludwiku – mówił Cyrano – jesteś zadowolony z brata?
– Nadzwyczajnie! Okazuje mi wielką życzliwość.
– To naturalne. Ale chciałbym się dowiedzieć o jednym…
– O czym?
– Czy Roland w rozmowie z tobą dotykał już rzeczy głównej?
– Co przez to rozumiesz?
– Sprawy majątkowe.
– Nic mi o tym nie mówił i ja też o nic go nie pytałem.
– Bezinteresowność ta przynosi ci zaszczyt. Jednak trzeba będzie o sprawach tych pomyśleć.
– Po co! Brat przyjął mnie jak najgościnniej; wszystkie potrzeby moje opatrzył, czegóż więcej mam od niego wymagać.
– O poeci! – uśmiechnął się Cyrano. – Jak mało wymaga ten naród od życia! Na szczęście dla ciebie ja tu jestem.
– Cóż zamierzasz czynić?
– Ależ do licha, zamierzam zapewnić ci byt niezależny na dziś i na jutro; zamierzam tak urządzić twoje interesa29, abyś bratu nie potrzebował nic zawdzięczać, lecz był mu we wszystkim równy. I w tym celu właśnie…
– Co w tym celu?
– Chcę wprowadzić w wykonanie ostatnią wolę twego ojca.
– Proszę cię, zaniechaj wszystkiego, co by mogło urazić Rolanda!
– Bądź spokojny. Mówię o przyszłości. Przez miesiąc lub dwa miesiące niech ci wystarcza to, co tytułem gościnności otrzymujesz od brata. Potem zobaczymy.
– Tak, tak, czekajmy. Nic nas nie nagli. Zawsze będzie dość czasu do podjęcia tych nudnych kwestii. Mam teraz zresztą na myśli sprawę nierównie ważniejszą.
– Jaką?
Manuel spojrzał na Cyrana ze zdziwieniem i jakby z wymówką, potem rzekł, wzdychając:
– Alboż zapomniałeś, Sawiniuszu, o mojej miłości?
– Do diabła! – skrzywił się poeta – otóż to orzech najtwardszy do zgryzienia! Mój chłopcze,