Kapitan Czart. Przygody Cyrana de Bergerac. Gallet Louis. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Gallet Louis
Издательство: Public Domain
Серия:
Жанр произведения: Повести
Год издания: 0
isbn:
Скачать книгу
większą część czasu, hrabia nabył pałac z ogrodem, wyglądający wspaniale i pańsko, co przyjemnie łechtało próżność nowego nabywcy.

      Pierwsze piętro przestronnego gmachu wypełniał prawie w całości olbrzymi salon wykładany dębiną i ozdobiony tymi ciężkimi złoceniami, jakie widzi się dziś jeszcze w starych komnatach Luwru.

      Obok salonu znajdowały się inne pokoje, z których jeden był sypialnią Rolanda.

      W dwa dni po opowiedzianych wyżej scenach hrabia, odprawiwszy służbę przechadzał się po sypialni silnie czymś wzruszony.

      Gdy już obiegł cały pokój we wszystkich kierunkach, zatrzymując się chwilami i pomrukując głucho jak tygrys w klatce, siadł wreszcie przy stole i zabrał się do wertowania jakichś papierów.

      Po chwili umaczał pióro i wypisawszy długą kolumnę cyfr, zaczął je dodawać – co było niezwykłe u młodzieńca lubiącego dogadzać swym wszystkim fantazjom i rozsypywać złoto garściami, bez liczenia.

      Skąd wzięła się u niego ta rachunkowość?

      Po prostu: obliczał, ile kosztować go ma zmartwychwstanie brata. Po skończonym rachunku przycisnął pióro do papieru tak silnie, że się na całą długość rozdarło, i oparł się o stół, ściskając głowę rękami. Widocznie zagadka, dręcząca go od pewnego czasu, nie była jeszcze ostatecznie rozwiązana.

      – Ba! – rzekł nagle do siebie, wstając i jakby w odpowiedzi na postawione w myśli pytanie – na co to wszystko? Mam w zapasie coś lepszego. Gdy węzeł nie da się rozwiązać, przecina się go.

      Hrabia wziął ze stołu świecznik, osłonił płomień ręką i otworzywszy drzwi wyszedł na korytarz, biegnący wzdłuż komnat pierwszego piętra. Na końcu korytarza zgasił światło, uniósł ciężką draperię i znalazł się w niewielkim gabinecie, którego posadzkę pokrywał dywan tłumiący odgłos kroków.

      Z wyciągniętą przed siebie ręką hrabia zbliżył się cicho do ściany i jął szukać zatyczki, która zamykała niewielki otwór w murze. Znalazłszy palcami zatyczkę, wyciągnął ją ostrożnie i przyłożył oko do otworu.

      Ujrzał wówczas, co następuje:

      W pośrodku obocznej komnaty stał młodzieniec – był nim Manuel, a raczej Ludwik de Lembrat, od dwudziestu czterech godzin przebywający w pałacu przy ul. Świętego Pawła. Wytworny strój z szarego atłasu podniósł znacznie jego urodę oraz siłę i zręczność jego postawy.

      W powierzchowności młodzieńca nie było już nic zgoła, co by przypominało dawnego grajka i włóczęgę. Zajmując nowe stanowisko w świecie, Manuel nie potrzebował niczego prawie uczyć się i nic na nowo nabywać.

      Wykształcenie młodzieńca było niepowszednie i przewyższało przeciętny poziom wiedzy, jaką mogła była się pochwalić większa część ówczesnej szlachty. I pod innymi względami nie ustępował on tej szlachcie, bo poczucie powagi i wytworności już we krwi jego tkwiło.

      W tym miejscu powrócimy na krótko do przeszłości młodzieńca, która wiąże się najściślej z czekającymi go wydarzeniami; powrócimy w tym celu, aby opowiedzieć, skąd i w jakich okolicznościach narodziła się jego miłość dla Gilberty de Faventines.

      Prosta to historia – stara jak ludzkość, a jednak zawsze nowa! Manuel ujrzał raz Gilbertę w oknie i jak prawdziwy marzyciel, jak prawdziwy poeta, jak prawdziwy wreszcie szaleniec – piękne i święte szaleństwo! – wypełnił oczy i duszę blaskiem tego uroczego zjawiska.

      Kochać to czuć, że się żyje. Manuel kochał. Mało go obchodziło, czy ukochana znajduje się blisko, czy daleko; obraz jej miał zawsze przed oczyma. Co wieczór wdrapywał się na mur i dostawał aż do jej okna, aby złożyć na balkonie bukiet. Potem oddalał się.

      To było wszystko.

      Młodzieniec czuł się szczęśliwy. Uszczęśliwiała go przygoda sama przez się, tajemniczość, która ją otaczała, i to wewnętrzne wzruszenie, którego doświadczał po raz pierwszy w życiu i dzięki któremu miał umysł napełniony nieustannie czarownymi widzeniami.

      Nie znał nawet imienia swego bóstwa…

      W porze tych wstępnych przegrywek namiętności rzeczą, którą się kocha, nie jest właściwie kochanka, lecz miłość – miłość pełna słodkich niepokojów, nieusprawiedliwionych obaw i niezmiernych rozkoszy, których źródłem są niedostrzegalne prawie drobnostki.

      Dziś, gdy już Manuel mógł poważniej liczyć się z sobą, gdy już był czymś, jego lotne dotąd uczucia skupiały się, przybierały kształty wyraźniejsze, oblekały się w ciało. Miłość przestawała już dlań być siłą luźną, do niczego nie przystosowaną. W kościele jego marzeń zamieszkało bóstwo, z którym nic go już nie miało rozłączyć.

      Wolno już mu było mieć nadzieję; wolno było dążyć do czegoś.

      Tak przynajmniej przedstawiało mu się wszystko w chwili, gdy Roland de Lembrat przyszedł podglądać go w jego nowym mieszkaniu. Spojrzenie hrabiego, wąskością otworu krępowane, padło wprost na młodzieńca.

      Młodzieniec mówił z ożywieniem – nie był przeto sam. Roland rozejrzał się uważniej po komnacie, szukając tej drugiej osoby i dostrzegł wreszcie w stronie przeciwnej – siedzącego przy kominku Cyrana.

      Teraz już mniej przyglądał się, a więcej słuchał.

      Niebawem też dobiegł do jego ucha dźwięczny i silnie akcentowany głos poety.

      – Tak więc, drogi Ludwiku – mówił Cyrano – jesteś zadowolony z brata?

      – Nadzwyczajnie! Okazuje mi wielką życzliwość.

      – To naturalne. Ale chciałbym się dowiedzieć o jednym…

      – O czym?

      – Czy Roland w rozmowie z tobą dotykał już rzeczy głównej?

      – Co przez to rozumiesz?

      – Sprawy majątkowe.

      – Nic mi o tym nie mówił i ja też o nic go nie pytałem.

      – Bezinteresowność ta przynosi ci zaszczyt. Jednak trzeba będzie o sprawach tych pomyśleć.

      – Po co! Brat przyjął mnie jak najgościnniej; wszystkie potrzeby moje opatrzył, czegóż więcej mam od niego wymagać.

      – O poeci! – uśmiechnął się Cyrano. – Jak mało wymaga ten naród od życia! Na szczęście dla ciebie ja tu jestem.

      – Cóż zamierzasz czynić?

      – Ależ do licha, zamierzam zapewnić ci byt niezależny na dziś i na jutro; zamierzam tak urządzić twoje interesa29, abyś bratu nie potrzebował nic zawdzięczać, lecz był mu we wszystkim równy. I w tym celu właśnie…

      – Co w tym celu?

      – Chcę wprowadzić w wykonanie ostatnią wolę twego ojca.

      – Proszę cię, zaniechaj wszystkiego, co by mogło urazić Rolanda!

      – Bądź spokojny. Mówię o przyszłości. Przez miesiąc lub dwa miesiące niech ci wystarcza to, co tytułem gościnności otrzymujesz od brata. Potem zobaczymy.

      – Tak, tak, czekajmy. Nic nas nie nagli. Zawsze będzie dość czasu do podjęcia tych nudnych kwestii. Mam teraz zresztą na myśli sprawę nierównie ważniejszą.

      – Jaką?

      Manuel spojrzał na Cyrana ze zdziwieniem i jakby z wymówką, potem rzekł, wzdychając:

      – Alboż zapomniałeś, Sawiniuszu, o mojej miłości?

      – Do diabła! – skrzywił się poeta – otóż to orzech najtwardszy do zgryzienia! Mój chłopcze,


<p>29</p>

interesa – dziś: interesy. [przypis edytorski]