Kapitan Czart. Przygody Cyrana de Bergerac. Gallet Louis. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Gallet Louis
Издательство: Public Domain
Серия:
Жанр произведения: Повести
Год издания: 0
isbn:
Скачать книгу
w takim razie powoduje nią tylko poszanowanie danego słowa. Nie ty jednak chyba mógłbyś żądać od brata, aby ją ze słowa tego zwolnił.

      – To prawda – poświadczył ze smutkiem Manuel. – Skazany jestem w tym razie na milczenie. Jednakże… sądzę…

      – Kończ.

      – Gdyby panna de Faventines sama…

      – Młody zarozumialcze! Odgadłeś więc, że jesteś kochany?

      – Nie. Ale czy temu, kto widzi się zagrożonym w uczuciach najdroższych, nie wolno chwytać za najsłabsze nici nadziei?

      – Bez wątpienia wolno. Ale słówko jeszcze. W niedługim czasie ujrzysz Gilbertę, gdyż ani brat twój, ani nawet ja, nie możemy zamknąć pałacu Faventines przed wicehrabią de Lembrat, jak go zamknęliśmy przed grajkiem Manuelem.

      – A zatem?

      – Gdy ujrzysz ją, co zrobisz?

      Manuel nie mógł opanować wzruszenia, które mu głos na chwilę zatamowało.

      – Widzieć ją! – wybuchnął wreszcie z rodzajem dziecinnej trwogi – przemawiać do niej bez sprawienia jej odrazy! Ach, o takim szczęściu nie myślałem dotąd.

      – Trzeba jednak pomyśleć.

      – A więc posłuchaj – rzekł po krótkim milczeniu. – Sądź o mnie, jak chcesz: powiedz, żem winowajca, niewdzięcznik, niegodziwiec, wyznać jednak muszę, że gdy ujrzę Gilbertę, gdy do niej przemówię, pierwsze moje spojrzenie będzie błyskawicą namiętności, pierwsze moje słowo będzie wyznaniem miłosnym… Upewnia mnie o tym drżenie mojej ręki, bicie mego serca. Nie, nie czuję się dość silny, aby nie zdradzić w owej chwili tajemnicy mej duszy. Jestem jeszcze istotą na wpół dziką; strój, który przywdziałem, nie mógł zmienić całkowicie mojej natury. A zatem, drogi Sawiniuszu, jeżeli nie zdołam zdusić w sobie głosu, który woła nieustannie: „Kochaj i rzuć serce swe pod stopy ukochanej”, jeżeli będę musiał być nikczemnikiem i zdradzić zaufanie swego brata, pójdę prosto do niego i powiem: „Wypędź mnie, Rolandzie, zapomnij, że istnieję, wróć mi moje łachmany i moją nędzę, ale nie żądaj ode mnie, abym się wyparł swej miłości”…

      – A potem co? – zapytał zimno Cyrano, nie zdając się nazbyt przejmować zapałem młodzieńca.

      – Potem? – powtórzył Manuel. – Alboż mi w każdym razie nie pozostanie moje własne nazwisko?

      – Skromne to uposażenie.

      – Wystarczy ono, aby król przyjął mnie na żołnierza. Przy odwadze i dobrej woli dojść można do wszystkiego.

      – Szpada i mundur to diablo mało, mój drogi, a herby na zamku Faventines gwałtownie domagają się pozłocenia.

      Manuel nie słuchał już przyjaciela. Zapadł w marzenie; wyobraźnia jego budowała nowe czarodziejskie pałace w powietrzu.

      – Już późno – rzekł Cyrano, wstając do odejścia. – Raz jeszcze rozważ dobrze tę sprawę, choć byłoby najroztropniej o wszystkim zapomnieć.

      – Nigdy! – zakończył silnym głosem Manuel.

      – W każdym razie – rzucił na odchodnym Cyrano, szpadę poprawiając – ja zawsze trzymam z tobą.

      „Wiem już dość – pomyślał hrabia Roland, odchodząc od swej dostrzegalni i wracając do siebie – skryta i głucha walka nie wystarczy do powalenia tego człowieka; tu trzeba uderzenia gromu..”

      Uczyniwszy tę uwagę, zadzwonił.

      W sypialni zjawił się służący.

      Zachowanie się jego wskazywało od razu, że znajduje się on tu na prawach wyjątkowych. Po jego twarzy, koloru bistru, przebiegał uśmiech poufały, prawie bezczelny. Odgadywało się w nim bez trudności jednego z tych skrytych zbirów, a otwartych łotrów, którzy bywają niezbędni w pewnych okolicznościach i dla których wszelkie skrupuły przeszły już od dawna w krainę baśni.

      Zbliżył się spokojnie do hrabiego i stanął przed nim w postawie wyczekującej.

      – Rinaldo – przemówił Roland – pamiętasz, o czym mówiłem ci wczoraj wieczorem?

      – Mam dobrą pamięć, jaśnie panie. Jaśnie pan mówił mi o powrocie swego brata i o pewnych kłopotach, jakie ma z tego powodu.

      – Mówiłem także, że będziesz mi potrzebny.

      – Przyszedłem właśnie – oświadczył po prostu Rinaldo z odcieniem dumy w głosie.

      – W ciągu tygodnia – podjął Roland – nie będzie w tym domu innego pana prócz mnie.

      – Tak prędko? – zauważył powiernik. – Zdaje mi się, jaśnie panie, żeśmy to przygotowali na później.

      – Zmieniłem zamiar – oświadczył krótko Roland.

      – W takim razie wypada nam już tylko zastanowić się nad środkiem uczciwego pozbycia się młodzieńca.

      – O to mi właśnie chodzi.

      – Mamy tu najpierw: całkowite i ostateczne usunięcie zawady…

      – Nie, nie chcę rozlewu krwi… na teraz przynajmniej.

      – Zaprzeczenie okazanym dowodom?

      – Być może.

      – Zeznania kilku pewnych ludzi, których obowiązuję się dostarczyć?

      – Pomyślimy o tym. Tymczasem przygotuj się; pójdziesz ze mną. Trzeba przede wszystkim pozyskać człowieka, w którego rękach znajduje się tajemnica urodzenia Manuela. Co się tyczy Cyrana, który sprowadził mi na kark tę śliczną awanturę, zajmiemy się nim później.

      – Dokąd idziemy?

      – Do Domu Cyklopa.

      Choć była to już noc późna, hrabia i Rinaldo, obaj zresztą dobrze uzbrojeni, dotarli bez przeszkody do legowiska Ben Joela.

      Na widok Rolanda de Lembrat twarz opryszka rozpromieniła się. Po ustach jego przebiegł uśmiech wymowny.

      – Oczekiwałem jasnego pana – rzekł, nisko się kłaniając.

      – Oczekiwałeś mnie? I z czegóż to wniosłeś, że przyjdę?

      – Mam zwyczaj, jasny panie, na wszystko zważać, a potem wszystko rozważać – odpowiedział z bezwstydną czelnością.

      Wszyscy trzej zamknęli się w komnacie Zilli i mieli długą, tajemniczą naradę.

      W chwili, gdy hrabia opuszczał Dom Cyklopa, słaby blask występował na niebo. Świtało.

      Roland de Lembrat wydawał się bardzo zadowolony.

      W otwartym oknie siedziała Zilla, chłodząc rozpalone czoło świeżym tchnieniem poranku, a uśmiech nieokreślony błądził po jej półotwartych ustach…

      XII

      Roland nie spieszył się bynajmniej z przedstawieniem brata margrabiemu de Faventines, ale ten ostatni położył koniec jego namysłom, przybył bowiem pierwszy do pałacu przy ulicy Świętego Pawła, aby powinszować obu braciom tak szczęśliwego zdarzenia.

      Wieczorem tegoż samego dnia Roland i Ludwik udali się do margrabiego, na szczególne jego zaproszenie, i po raz pierwszy od pamiętnej sceny improwizacji Manuel znalazł się oko w oko z Gilbertą.

      – Pani! – rzekł Roland de Lembrat do narzeczonej z lekkim uśmiechem, którego zdradziecka słodycz nie została przez nikogo zauważona – oto ów śmiały poeta, którego natchnieniem stałaś się pani dnia pewnego. Wolno mu teraz prawić pani tyle wierszy, ile mu się podoba. Nie jest to już człowiek obcy, jest to brat mój… i pani także – dodał z naciskiem.

      Spojrzenia