– Niech i tak będzie! Data porwania?
– 25 października 1633 roku.
– Miejsce.
– Wioska Garrigue, w pobliżu Fougerolles.
– Czy w księdze znajdują się jeszcze inne szczegóły?
– Tak, odnoszące się do śmierci Samy'ego, dziecka, które przybyło równocześnie do nas z Manuelem.
– Gdzie jest ta książka?
– Tam!
Ben Joel wyciągnął rękę, pokazując w rogu komnaty skrzynię dębową z ciężkim, żelaznym okuciem.
– Daj mi ją – rozkazał Cyrano.
W tej chwili Cygan, zrzucając od razu maskę pokory i uniżoności, wyprostował się zuchwale, jak człowiek pewny swej siły i głosem spokojnym, ale stanowczym, odrzekł:
– Po co, jasny panie?
– Po to, naturalnie, aby przy jej pomocy stwierdzić pochodzenie i tożsamość Manuela.
Ben Joel i Cyrano skrzyżowali spojrzenia, przy czym szlachcic musiał w oczach Cygana wyczytać coś niepożądanego, gdyż ściągnął brwi i poruszył się niecierpliwie.
– Dla stwierdzenia tożsamości Manuela – podjął Ben Joel tym samym, powolnym a silnym, głosem – wystarczy tymczasem moje świadectwo.
– Cóż to, śmiesz być nieposłusznym? – wyrzekł groźnie Cyrano, kręcąc koniec wąsa w drżących z niecierpliwości palcach i dziwiąc się własnej tak długiej pobłażliwości.
Ale zimna krew Ben Joela wzmagała się w miarę rosnącego gniewu Cyrana. Człowiek ten w jednej chwili obmyślił plan postępowania, który miał zaspokoić równocześnie jego zemstę i chciwość.
Chłosta otrzymana na drodze do Fougerolles paliła dotąd jeszcze jego plecy, uśmiechał się więc w głębi duszy do swych myśli, które oddawały mu w zależność człowieka tak bardzo znienawidzonego.
– Jeżeli zajdzie potrzeba okazania księgi sądowi – dorzucił, nie zmieniając tonu – sam mu ją przedstawię. Nie chcę – słowo to wymówił ze szczególnym naciskiem – nie chcę powierzać jej w cudze ręce.
– A! – wrzasnął Cyrano, podchodząc do niego – tak bardzo zatem szacujesz tę relikwię, mości Joelu?
– Tak, bardzo ją szacuję.
– Doprawdy?
– Najpierw jako relikwię.
– Następnie?
– Jako zakład.
– Pojmuję cię, łotrze! Nie chcesz dostarczyć potrzebnego dowodu inaczej jak za gotówkę.
– Ten dowód, jasny panie, podnosi cenę mojej osoby. Straciłbym ją, gdybym się go pozbył.
– Mniejsza o to! Gdy będzie trzeba, sąd potrafi otworzyć ci ręce.
Na tę pogróżkę Manuel, który nie mieszał się dotąd do sporu, przystąpił do Cygana i rzekł:
– Cóż to, Ben Joelu, nie masz do mnie zaufania? Zdaje mi się, żem ci nie dał do tego powodu?
– Nie mam zaufania do losu – odrzekł ostrożnie awanturnik.
Cyrano ujął Manuela pod ramię i skierował się do wyjścia.
– Chodź ze mną – rzekł. – Zaprowadzę cię do swego mieszkania, będziemy tam mogli swobodniej rozmawiać, a dzisiejszego jeszcze wieczora, jutro najpóźniej, poznasz brata i odzyskasz należne ci imię i stanowisko. Do rychłego zobaczenia się, Ben Joelu.
– Do usług pańskich, panie szlachcicu. Bez urazy, Manuelu.
W chwili, gdy młody wicehrabia de Lembrat i Cyrano opuszczali Dom Cyklopa, po ustach Ben Joela przemknął uśmiech milczący, który jednak zaraz zniknął, ustępując miejsca kurczowemu wąskich warg skrzywieniu.
Temu drapieżnemu ostrowidzowi, pełnemu nienawiści i krwiożerczych instynktów, ale zarazem niesłychanie ostrożnemu, mignęło w oddaleniu niewyraźne widmo przyszłości…
Lekkie kroki Zilli w korytarzu wyrwały go z posępnych marzeń.
– Bywaj, dziewczyno! – wykrzyknął. – Wielka nowina!
– Co takiego? – spytała Zilla, zrzucając z ramion czarny płaszczyk.
– To, kochaneczko, że nie wiedząc o tym, hodowaliśmy u siebie przez lat piętnaście wielkiego pana.
Wróżka pobladła, a jej oczy, wielkie i jak noc głębokie, zabłysły.
– Wielkiego pana? – powtórzyła, domyślając się prawdy, a jednak pragnąc, ażeby okazała się złudzeniem.
– Tak, tak, bardzo wielkiego. Rozejrzyj się, kogo tu brakuje?
– Manuela.
– Tak. Manuela, a raczej – tu opryszek zgiął się wpół, składając niski pokłon komuś nieobecnemu – jaśnie wielmożnego wicehrabiego Ludwika de Lembrat, pana na Fougerolles.
– Gdzie dowód?! – krzyknęła groźnie Zilla.
– Złożyłem go, komu należało.
– Ty!
Wykrzyknikowi temu towarzyszyło spojrzenie piorunujące.
Ben Joel nic sobie nie robił z wykrzyknika i ze spojrzenia.
– Chcesz wiedzieć, panienko, jak się rzecz odbyła? Posłuchaj.
W kilku słowach opowiedział Zilli, co zaszło pomiędzy nim a tamtymi dwoma.
Dziewczyna wysłuchała opowiadania w głębokim, prawie martwym milczeniu. Nie wyrzekła też ani słowa przez resztę dnia, którą spędziła, siedząc nieruchomo na jednym miejscu, z głową ściśniętą rękami, pogrążona w ponurej zadumie.
Ben Joel, powróciwszy wieczorem do domu znalazł ją w tej samej pozycji, w jakiej zostawił, wychodząc.
– Śpisz, Zillo? – zapytał.
Nie podnosząc na chwilę bladego czoła, odrzekła:
– Nie.
– Nic nie jadłaś od rana. Chodź na wieczerzę.
– Dziękuję.
– Nie głodnaś?
– Nie.
– Jak chcesz.
Ben Joel zabrał się do jedzenia. Po pewnym czasie zapytał:
– Słuchaj no, Zilla, co tobie?
– Nic.
– Nieprawda! Coś ci dolega. Czy to nieobecność Manuela pozbawiła cię apetytu? Więc ty go naprawdę kochasz, skryta dziewczyno?
– Co ci do tego?
– Nie wiadomo. Wiesz, że ja tylko twoje szczęście mam na celu.
Wstała i sztywna, wyprostowana, postąpiła ku bratu.
– Czemuś pozwolił mu odejść? – spytała głucho, obrzucając go błyskawicami czarnych oczu.
– Alboż nie jest wolny?
– Dlaczegóż podsunął mu tę myśl ambitną?
– Dziecinną jesteś! Ja mu nic nie mówiłem.
– Czy to prawda, że jest szlachcicem?
– Trudno o tym wątpić – zaśmiał się szyderczo. – Moje dowody stwierdzają to w zupełności.
– Niech będą przeklęte!
– I dlaczegóż