Mistrz i Małgorzata. Михаил Булгаков. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Михаил Булгаков
Издательство: PDW
Серия:
Жанр произведения: Контркультура
Год издания: 0
isbn: 9788311151024
Скачать книгу
dał się słyszeć okrzyk: „Lekarza!” i czyjaś życzliwa, mięsista twarz, wygolona i odkarmiona, w rogowych okularach, pojawiła się przed Iwanem.

      – Towarzyszu Bezdomny – przemówiła twarz jubileuszowym głosem – uspokójcie się! Zdenerwowaliście się śmiercią naszego kochanego Michaiła Aleksandrowicza… Nie! Po prostu Miszy Berlioza. Wszyscy to doskonale rozumiemy. Potrzeba wam spokoju. Zaraz towarzysze odprowadzą was do łóżka i się zdrzemniecie…

      – Ty – Iwan wyszczerzył zęby – czy ty rozumiesz, że trzeba złapać profesora? I pchasz się do mnie ze swoimi głupotami! Kretyn!

      – Towarzyszu Bezdomny, wybaczcie – odparła twarz, czerwieniąc się, cofając i już żałując, że wdała się w tę sprawę.

      – Nie, już komu jak komu, ale tobie nie wybaczę – warknął Iwan z tajoną nienawiścią.

      Twarz wykrzywił mu spazm, szybko przełożył świecę z prawej ręki do lewej, wziął szeroki zamach i rąbnął współczującą twarz w ucho.

      Wtedy zdecydowali się rzucić na Bezdomnego i zrobili to. Świeca zgasła i okulary, które spadły z twarzy, zostały momentalnie rozdeptane. Iwan zaczął się bronić, wydając straszny okrzyk bojowy, który wywołał powszechne zainteresowanie na bulwarze. Kobiety zapiszczały, wtórował im brzęk nakryć spadających ze stołów.

      Dopóki kelnerzy wiązali poetę ręcznikami, kapitan brygu rozmawiał w szatni z portierem.

      – Widziałeś, że jest w kalesonach? – zimno pytał pirat.

      – Ale przecież, Archibaldzie Archibaldowiczu – odpowiadał przerażony portier – jakże ja mogę ich nie przepuścić, jeśli oni są członkiem Massolitu?

      – Widziałeś, że jest w kalesonach? – powtórzył pirat.

      – Zlitujcie się, Archibaldzie Archibaldowiczu – portier spurpurowiał – cóż ja mogę zrobić? Sam wiem, że na tarasie siedzą damy…

      – Damy są tu bez znaczenia, damom wszystko jedno – pirat dosłownie spopielał portiera wzrokiem – lecz milicji nie jest wszystko jedno! Człowiek w bieliźnie może się poruszać po ulicach Moskwy tylko w jednym przypadku, jeśli idzie w asyście milicji, i tylko w jednym kierunku – na komisariat! A ty, skoro jesteś portierem, powinieneś wiedzieć, że na widok takiego człowieka masz gwizdać, ani chwili nie zwlekając. Słyszysz, co się dzieje w ogródku?

      Tu na poły oszalały portier usłyszał jakieś stęknięcia, tłuczenie talerzy i krzyki kobiet.

      – Co mam teraz z tobą zrobić? – z westchnieniem zastanowił się korsarz.

      Skóra na twarzy portiera przybrała odcień tyfusu, oczy zmartwiały. Wydało mu się, że czarne włosy, teraz zaczesane z przedziałkiem, pokryły się ognistym jedwabiem. Zniknęły plastron i frak, a za skórzanym pasem pojawiła się rękojeść pistoletu. Ujrzał siebie powieszonego na fokmarsrei. Na własne oczy zobaczył swój wywalony język i martwą głowę, zwieszoną na ramię, a nawet usłyszał plusk wody za burtą. Kolana się pod nim ugięły. Flibustier wreszcie ulitował się nad nim i przygasił swoje ogniste spojrzenie.

      – Uważaj, Nikołaju! To ostatni raz. Takich portierów w restauracji nawet za darmo nam nie potrzeba. Idź na stróża do cerkwi. – Powiedziawszy to, kapitan brygu precyzyjnie, jasno i szybko rozkazał: – Panteleja z bufetu. Milicjanta. Protokół. Samochód. Do psychiatrycznego. I zakończył: – Gwiżdż!

      Kwadrans później nadzwyczaj wstrząśnięte towarzystwo nie tylko w restauracji, lecz i na bulwarze oraz w oknach domów wychodzących na ogródek restauracji, zobaczyło, jak Pantelej, portier, milicjant, kelner i poeta Riuchin wynoszą z bramy Gribojedowa omotanego niczym kukłę młodego człowieka, który zalewając się łzami, spluwał, starając się trafić właśnie w Riuchina, i krzyczał na cały bulwar:

      – Kanalia!… Kanalia!…

      Kierowca ciężarówki z pełną złości miną uruchamiał silnik, obok dorożkarz smagał konia po zadzie lejcami w kolorze lila i krzyczał:

      – To może kłusakiem! Woziłem do psychiatryka!

      Dookoła dudnił tłum, rozprawiający o niespotykanym zdarzeniu. Słowem, był paskudny, nikczemny, gorszący i świński skandal, który skończył się dopiero wtedy, gdy sprzed bramy Gribojedowa ciężarówka zabrała nieszczęsnego Iwana Bezdomnego, milicjanta, Panteleja i Riuchina.

      Rozdział 6

      Jak było powiedziane, schizofrenia

      Było wpół do drugiej w nocy, gdy do izby przyjęć słynnej kliniki psychiatrycznej, niedawno zbudowanej pod Moskwą na brzegu rzeki, wszedł człowiek z bródką w szpic i w białym fartuchu. Trzej sanitariusze nie spuszczali oka z siedzącego na kanapie Iwana Bezdomnego, przy którym przysiadł zdenerwowany do ostateczności Riuchin. Obok leżały ręczniki, którymi wcześniej skrępowano poetę. Ręce i nogi miał Iwan wolne.

      Na widok wchodzącego Riuchin pobladł, odkaszlnął i nieśmiało się odezwał:

      – Dzień dobry, doktorze.

      Doktor skłonił się Riuchinowi, lecz patrzył nie na niego, ale na Iwana Nikołajewicza.

      Ten siedział ze złą miną, zmarszczonymi brwiami i gdy doktor wszedł, nawet nie drgnął.

      – Doktorze – nie wiedzieć czemu tajemniczym szeptem zaczął Riuchin, lękliwie spoglądając na Iwana – to znany poeta Iwan Bezdomny… Widzi pan… obawiamy się, czy to nie biała gorączka…

      – Dużo pił? – spytał doktor przez zęby.

      – Nie… popijał, ale nie tak, żeby aż…

      – Nie łapał karaluchów, szczurów, diabełków albo umykających psów?

      – Nie. – Riuchin drgnął. – Widziałem się z nim wczoraj i dzisiaj rano. Był całkiem zdrowy…

      – A czemu jest w kalesonach? Z łóżka go wyciągnęliście?

      – On, doktorze, tak przyszedł do restauracji…

      – Aha – powiedział doktor z wyraźnym zadowoleniem – a skąd siniaki? Bił się z kimś?

      – Spadł z parkanu, później w restauracji uderzył jednego i jeszcze kogoś…

      – Tak, tak, tak – powiedział doktor i zwrócił się do Iwana: – Dzień dobry!

      – Cześć, szkodniku! – krzyknął ze złością Iwan.

      Riuchin tak się speszył, że nie śmiał podnieść wzroku na uprzejmego lekarza. Ale tamten wcale się nie obraził, wprawnym gestem zdjął okulary, podwinął połę fartucha, włożył okulary do tylnej kieszeni spodni, następnie spytał Iwana:

      – Ile pan ma lat?

      – Wynoście się wszyscy do diabła! – ordynarnie wrzasnął Iwan i odwrócił się tyłem.

      – Czemu się pan złości? Czy powiedziałem coś nieprzyjemnego?

      – Mam dwadzieścia trzy lata – mówił dalej wzburzony Iwan Nikołajewicz – i złożę skargę na was wszystkich. A przede wszystkim na ciebie, gnido. – To było skierowane do Riuchina.

      – A na co chce się pan skarżyć?

      – Na to, że mnie, zdrowego człowieka, złapali i siłą przywlekli do domu wariatów!

      W