– Dobrze, dobrze – z udawaną łagodnością przytaknął Berlioz, mrugnął do zdenerwowanego poety, któremu wcale nie uśmiechało się pilnowanie zwariowanego Niemca, i pośpieszył do wyjścia z Patriarszych na rogu Bronnej i zaułka Jermołajewskiego.
Profesor zaś jakby od razu wyzdrowiał i stał się weselszy.
– Michaile Aleksandrowiczu! – zawołał w ślad za Berliozem.
Literat drgnął, odwrócił się, lecz uspokoiła go myśl, że zapewne jego imię i otczestwo profesor również zna z jakichś gazet. Profesor zaś wołał, złożywszy dłonie w trąbkę:
– Jeśli pan chce, każę zaraz wysłać telegram do pańskiego wuja w Kijowie.
I znowu Berliozem wstrząsnął dreszcz. Skąd ten wariat wie o kijowskim wuju? Przecież o tym, z całą pewnością, w żadnej gazecie nie pisali. Czy Bezdomny czasem nie ma racji? A jeśli te dokumenty są lipne? Ach, co za dziwny typ. Trzeba dzwonić! Natychmiast dzwonić! Sprawdzą go raz-dwa!
I już więcej nie słuchając, Berlioz ruszył dalej.
Wtem przy wyjściu na Bronną tuż przed nim wstał z ławki dokładnie taki sam obywatel, jak ten, który wcześniej w blasku słońca uformował się z tłustego skwaru. Teraz już nie był ulotny, ale zwyczajny, obleczony w ciało, i w gęstniejącym zmierzchu Berlioz wyraźnie widział, że wąsiki ma jak kurze pióra, oczka maleńkie, ironiczne i z lekka pijane, spodnie zaś w kratę, podciągnięte na tyle, że widać brudne białe skarpetki.
Michaił Aleksandrowicz aż się cofnął, ale uspokoiła go myśl, że to głupi zbieg okoliczności i że w ogóle nie ma się nad czym zastanawiać.
– Turnikietu szukacie, obywatelu? – skrzeczącym tenorem spytał typ w kratkę. – Proszę tędy! Prosto i wyjdziecie, gdzie trzeba. Dalibyście za pokazanie na ćwiartkę… na kaca… byłemu chórmistrzowi! – Typek błazeńskim gestem zdjął dżokejską czapeczkę.
Berlioz nie słuchał żebraka zgrywającego się na regenta chóru cerkiewnego, podbiegł do turnikietu i chwycił zań ręką. Obróciwszy kołowrotek, już miał wejść na szyny, gdy błysnęło mu w oczy czerwone i białe światło, a w szklanej puszce zapalił się napis: „Strzeż się tramwaju!”.
W tej samej chwili zza zakrętu nowej trasy z Jermołajewskiego na Bronną wyjechał tramwaj. Gdy skręcił i wyszedł na prostą, nagle w środku rozjarzył się światłem elektrycznym, zawył i ostro przyspieszył.
Ostrożny Berlioz, chociaż stał w bezpiecznym miejscu, postanowił cofnąć się za turnikiet, położył dłoń na kołowrotku i zrobił krok wstecz. I nagle ręka mu się ześlizgnęła, noga pojechała po bruku nachylonym w stronę toru jak po lodzie, druga noga poleciała do góry i Berlioza wyrzuciło na szyny.
Usiłując chwycić za cokolwiek, literat upadł na wznak, niezbyt mocno uderzył głową o kamień i zobaczył w górze, ale czy z prawa, czy z lewa już sobie nie uświadomił – złocisty księżyc. Zdążył przekręcić się na bok, szaleńczym zrywem przyciągnął nogi do brzucha i obrócony ujrzał mknącą ku niemu w niepowstrzymanym pędzie zbielałą z przerażenia twarz kobiety-motorniczego i jej czerwoną chustkę. Berlioz nie krzyknął, ale dookoła niego przerażonymi kobiecymi głosami wrzasnęła cała ulica. Tramwajarka szarpnęła hamulec elektryczny, wagon zarył przodem w torowisko, po czym podskoczył i z jego okien z łoskotem i brzękiem poleciały szyby. W mózgu Berlioza ktoś krzyknął rozpaczliwie: „Czyżby?!” Jeszcze tylko po raz ostatni błysnął księżyc, ale już rozpadał się na kawałki, a potem zapanowała ciemność.
Tramwaj najechał na Berlioza i pod ogrodzenie alei Patriarszej wypadł na bruk okrągły, ciemny przedmiot i potoczył się po pochyłości, podskakując na kocich łbach Bronnej.
Była to odcięta głowa Berlioza.
Rozdział 4
Pogoń
Ucichły histeryczne krzyki kobiet, zamilkły gwizdki milicji, jedna karetka pogotowia odwiozła do kostnicy pozbawione głowy ciało oraz odciętą głowę, druga – poranioną odłamkami szkła śliczną tramwajarkę, dozorcy w białych fartuchach posprzątali rozbite szyby i zasypali piaskiem krwawe kałuże, a Iwan Nikołajewicz, który nie zdążył dobiec do turnikietu, klapnął na ławkę i tak już na niej pozostał.
Kilka razy próbował wstać, ale nogi odmawiały mu posłuszeństwa: Bezdomny zaniemógł na coś w rodzaju paraliżu.
Poeta rzucił się w stronę wyjścia, gdy tylko usłyszał pierwszy krzyk i zobaczył na jezdni podskakującą głowę. Tak się zdenerwował, że upadł na ławkę i ugryzł się w rękę do krwi. O szalonym Niemcu, oczywiście, zapomniał i starał się zrozumieć tylko jedno – jak to może być, że przed chwilą rozmawiał z Berliozem, a po chwili głowa…
Obok Iwana biegli zdenerwowani ludzie, coś wykrzykiwali, ale on nie rozumiał ich słów.
Nieoczekiwanie tuż przed nim wpadły na siebie dwie kobiety. Jedna z nich, ostronosa i z gołą głową, nad samym uchem poety zawołała do drugiej:
– Annuszka, nasza Annuszka! Z Sadowej! To jej robota! Kupiła w spożywczym olej słonecznikowy i rozbiła litrówkę o kręciołek! Całą spódnicę zapaskudziła… Och, i klęła na czym świat stoi! A ten biedulek widać poślizgnął się i poleciał na szyny…
Ze wszystkiego, co wyrzuciła z siebie kobieta, w rozkojarzonym mózgu Iwana utkwiło tylko jedno słowo: „Annuszka…”.
– Annuszka? – Niespokojnie się rozejrzał. – Zaraz, zaraz…
Ze słowem „Annuszka” skojarzył się „olej słonecznikowy”, a potem, nie wiedzieć czemu, „Poncjusz Piłat”. Piłata poeta odrzucił i zaczął wiązać łańcuszek, zaczynając od słowa „Annuszka”. Łańcuszek ten bardzo szybko się zawiązał i doprowadził go do zwariowanego profesora.
Hola! Przecież on mówił, że posiedzenie się nie odbędzie, gdyż Annuszka rozlała olej. I proszę bardzo – nie odbędzie się! Mało tego: powiedział wprost, że Berliozowi utnie głowę kobieta! Tak, tak, tak! Przecież motorniczym była kobieta! Więc cóż to znaczy? Ha?
Nie było cienia wątpliwości, że tajemniczy konsultant zawczasu dokładnie znał cały przebieg straszliwej śmierci Berlioza. Tu dwie myśli przeszyły mózg poety. Pierwsza: „On bynajmniej nie jest pomylony! Absolutnie!”. I druga: „Czy aby sam tego wszystkiego nie zorganizował?!”.
Ale, wybaczcie, w jaki sposób?!
– Chwileczkę! Tego się dowiemy!
Poeta z wielkim trudem podniósł się z ławki i pędem rzucił się z powrotem tam, gdzie rozmawiał z profesorem. Na szczęście okazało się, że tamten jeszcze nie odszedł.
Na Bronnej już zapaliły się latarnie, a nad Patriarszymi świecił złoty księżyc i w jego zwodniczym blasku Iwanowi wydało się, że profesor stoi, trzymając pod pachą nie laskę, lecz szpadę.
Natomiast cwaniaczek emerytowany chórmistrz siedział na tym samym miejscu, które jeszcze niedawno zajmował Bezdomny. Teraz wsadził sobie na nos wyraźnie niepotrzebne binokle, którym brakowało jednego szkiełka, a drugie było pęknięte. Kraciasty typek stał się przez to jeszcze bardziej paskudny, niż wtedy, gdy wskazywał Berliozowi drogę na szyny.
Ze ściśniętym sercem Iwan podszedł do profesora i spojrzawszy mu w twarz, upewnił się, że żadnych oznak szaleństwa na niej nie ma i nie było.
– Kim pan jesteś? – warknął głucho.
Cudzoziemiec