Zaraz potem można było zobaczyć Bezdomnego na granitowych stopniach nabrzeża rzeki Moskwy.
Zdjąwszy ubranie, Iwan powierzył je jakiemuś sympatycznemu brodaczowi, który palił skręta, siedząc obok podartej białej tołstowki[3] i rozsznurowanych znoszonych trzewików. Pomachawszy rękami, żeby trochę ochłonąć, Iwan skoczył na główkę do wody. Była tak zimna, że zaparło mu dech i błysnęła nawet myśl, że być może nie da rady wypłynąć. Jednak udało mu się wynurzyć, więc sapiąc i parskając, z okrągłymi z przerażenia oczami zaczął płynąć w śmierdzącej ropą czarnej wodzie między zygzakami nadbrzeżnych świateł.
Kiedy mokry Iwan wbiegł po stopniach tam, gdzie pod opieką brodacza zostawił ubranie, okazało się, że nie ma nie tylko ubrania, ale i brodacza. Dokładnie tam, gdzie leżał stosik ubrań, były pasiaste kalesony, podarta tołstowka, świeca, ikona i pudełko zapałek. Iwan w bezsilnej złości pogroził komuś pięścią i przyodział się w to, co mu pozostawiono.
Teraz zaprzątały go dwie myśli: pierwsza – że zniknęła legitymacja Massolitu, z którą nigdy się nie rozstawał, i druga, czy uda mu się w takim stroju bez przeszkód przejść przez Moskwę? Jakkolwiek by na to patrzeć, w kalesonach?… Powiedzmy, że co komu do tego, ale przecież byłoby lepiej, gdyby go nikt nie zaczepił czy nie zatrzymał.
Iwan oderwał guziki od nogawek kalesonów w nadziei, że być może dzięki temu ujdą za letnie spodnie, zabrał ikonę, świecę oraz zapałki i ruszył z nowym postanowieniem:
– Do Gribojedowa! Bez wątpienia on tam jest.
Tymczasem miasto rozpoczęło wieczorne życie. W kłębach kurzu przelatywały, dzwoniąc łańcuchami, ciężarówki, na ich skrzyniach brzuchami do góry leżeli jacyś mężczyźni. Wszystkie okna w domach były pootwierane. W każdym oknie pod pomarańczowym abażurem paliło się światło i ze wszystkich okien, ze wszystkich drzwi, ze wszystkich bram, z dachów i ze strychów, z piwnic i podwórek wyrywał się ochrypły ryk poloneza z opery Eugeniusz Oniegin.
Obawy Iwana sprawdziły się co do joty: przechodnie zwracali na niego uwagę, śmiali się i oglądali. Postanowił więc opuścić główne ulice i posuwać się zaułkami, gdzie ludzie nie są tak natrętni i jest mniej szans, że przyczepią się do bosego człowieka, dręcząc go pytaniami o kalesony, które uparcie nie chciały być podobne do spodni.
Iwan tak właśnie zrobił, zagłębił się w tajemniczą sieć arbackich zaułków i zaczął przemykać pod ścianami, lękliwie spozierając, co i raz oglądając się za siebie, chwilami kryjąc się w bramach i unikając oświetlonych skrzyżowań oraz eleganckich willi zagranicznych dyplomatów.
Na całej tej trudnej drodze nieustannie męczyła go wszechobecna orkiestra, z której akompaniamentem ciężki bas śpiewał o swojej miłości do Tatiany.
1 Griwiennik – moneta o nominale 10 kopiejek.
2 Obecnie ulica Hercena znów nosi swoją dawną nazwę Bolszaja Nikicka.
3 Tołstowka – nazwana od nazwiska wielkiego pisarza, długa, często plisowana, wypuszczana męska bluza, zwykle ściągana paskiem.
Rozdział 5
W Gribojedowie
Wiekowy piętrowy dom w kremowym kolorze stał przy pierścieniu bulwarów w głębi zapuszczonego skweru, oddzielonego od ulicy ozdobnym żeliwnym ogrodzeniem. Niewielki placyk przed domem był wyasfaltowany i w okresie zimowym zalegała na nim zaspa z łopatą, natomiast latem zamieniał się w znakomity restauracyjny ogródek pod markizą z płótna żaglowego.
Budynek miał być „Domem Gribojedowa” dlatego, że rzekomo kiedyś jego właścicielką była ciotka pisarza Aleksandra Siergiejewicza Gribojedowa. Była właścicielką czy nie – dokładnie nie wiemy. Jak się wydaje, żadnej ciotki kamienicznicy Gribojedow nie miał… Jednak dom tak nazywano. Co więcej: pewien moskiewski łgarz opowiadał, że jakoby na piętrze, w okrągłym salonie z kolumnami, właśnie tej ciotce, półleżącej na sofie, znamienity pisarz miał czytać urywki Mądremu biada. A zresztą licho wie, może i czytał, nieważne!
Ważne zaś jest to, że w tym czasie owym domem władał Massolit, na którego czele stał nieszczęsny Michaił Aleksandrowicz Berlioz, zanim pojawił się na Patriarszych Prudach.
Wzorem członków Massolitu nikt tego domu nie nazywał „Domem Gribojedowa”, wszyscy mówili po prostu „Gribojedow”: „Wczoraj dwie godziny kolędowałem w Gribojedowie…” – „No i jak?” – „Załatwiłem Jałtę na miesiąc”. – „Zuch!” albo: „Idź do Berlioza, on dzisiaj od czwartej do piątej przyjmuje w Gribojedowie”. I tak dalej.
Massolit rozlokował się w Gribojedowie tak, że lepiej i wygodniej nie można. Każdy, kto wchodził do budynku, chcąc nie chcąc, przede wszystkim zapoznawał się z ogłoszeniami różnych kółek sportowych oraz grupowymi, jak również indywidualnymi fotografiami członków stowarzyszenia, którymi (fotografiami) były obwieszone ściany schodów prowadzących na piętro.
Na drzwiach pierwszego pokoju na piętrze widniał duży napis: „Sekcja wędkarsko-działkowa”, a przy nim podobizna karasia złowionego na haczyk.
Na drzwiach pokoju numer dwa było napisane nie całkiem zrozumiale: „Jednodniowa delegacja twórcza. Zwracać się do M.W. Podłożnej”.
Następne drzwi nosiły na sobie krótki, zupełnie niezrozumiały napis: „Pieriełygino”. Dalej przypadkowemu interesantowi Gribojedowa zaczynało mącić się w oczach od nagromadzenia napisów, którymi były upstrzone orzechowe ciotczyne drzwi: „Zapisy do kolejki po papier u Poklowkiny”, „Kasa. Indywidualne rozliczenia skeczystów”.
Przeciąwszy długaśny ogonek, zaczynający się już na dole, obok portiera, można było zobaczyć napis na drzwiach, do których nieustannie tłoczyli się ludzie: „Sprawy mieszkaniowe”.
Za sprawami mieszkaniowymi widniał wspaniały plakat przedstawiający skałę, a na niej galopującego jeźdźca w burce, z karabinem za plecami. Niżej palmy i balkon, na balkonie siedział młody mężczyzna z włosami zaczesanymi w czub, trzymał w ręce wieczne pióro, a bystre spojrzenie kierował gdzieś w górę. Podpis: „Pełnoturnusowe urlopy twórcze od dwóch tygodni (opowiadanie, nowela) do jednego roku (powieść, trylogia). Jałta, Suuk-Su, Borowoje, Cychidziri, Machindżauri, Leningrad – Pałac Zimowy”. Pod tymi drzwiami również stała kolejka, jednak nie tak długa, może półtorej setki osób.
Dalej, wzdłuż wymyślnych zakrętów, wejść i zejść Gribojedowa, następowały kolejno: „Zarząd Massolitu”, „Kasy nr 2, 3, 4 i 5”, „Kolegium redakcyjne”, „Przewodniczący Massolitu”, „Sala bilardowa”, rozmaite ciała pomocnicze, a wreszcie owa sala z kolumnadą, w której ciotka rozkoszowała się komedią genialnego siostrzeńca.
Każdy interesant, jeśli oczywiście nie był matołem, trafiwszy do Gribojedowa, od razu pojmował, jak dobrze się żyje szczęśliwcom – członkom Massolitu, i natychmiast zaczynała go zżerać czarna zawiść. I słał do nieba gorzkie wymówki, że przy urodzeniu nie nagrodziło go talentem literackim, bez czego, naturalnie, nawet nie było co marzyć o posiadaniu znanej całej Moskwie legitymacji członkowskiej Massolitu – brązowej, pachnącej drogą skórą, z szeroką złotą obwódką.
Kto bodaj słowem zająknie się w obronie zawiści? Jest to uczucie niskiej kategorii, ale przecież trzeba zrozumieć sytuację interesanta. Zwłaszcza że to, co zobaczył na górnym piętrze, to jeszcze nie wszystko, bynajmniej nie wszystko.