Mistrz i Małgorzata. Михаил Булгаков. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Михаил Булгаков
Издательство: PDW
Серия:
Жанр произведения: Контркультура
Год издания: 0
isbn: 9788311151024
Скачать книгу
na niego cichutkiego poetę, wywieziono na korytarz i drzwi się za nim zamknęły.

      – Doktorze. – Riuchin był wyraźnie wstrząśnięty. – Czy to znaczy, że on rzeczywiście jest chory?

      – O, tak – odparł lekarz.

      – A co mu jest? – nieśmiało dopytywał się Riuchin.

      Zmęczony lekarz popatrzył na niego i sennie odpowiedział:

      – Pobudzony motorycznie i słownie… niedorzeczne interpretacje… Przypadek, jak się wydaje, skomplikowany… Najprawdopodobniej schizofrenia. Do tego alkoholizm…

      Riuchin nic z tego nie zrozumiał, ale domyślił się, że najwidoczniej sprawy Iwana Bezdomnego wyglądają kiepsko. Westchnął więc i spytał:

      – A czemu ciągle mówi o jakimś konsultancie?

      – Pewnie zobaczył kogoś, kto poraził jego rozstrojoną wyobraźnię. A być może miał halucynacje…

      Po kilku minutach ciężarówka wiozła Riuchina do Moskwy. Świtało, blask niepogaszonych jeszcze latarni przy drodze był zbędny i nieprzyjemny. Kierowca złościł się, że zmarnował noc, pędził, aż samochód zarzucało na zakrętach.

      Ale oto las się skończył, pozostał w tyle, rzeka skręciła gdzieś w bok i na spotkanie ciężarówki wybiegały jakieś płoty z budkami wartowniczymi, sągi drewna, wysokaśne słupy i maszty z nanizanymi na nie szpulami, kupy żwiru, ziemia poorana kanałami – słowem czuło się, że Moskwa tuż, tuż, za zakrętem, zaraz się rzuci i pochłonie.

      Riuchinem trzęsło i rzucało, jakiś pieniek, na którym usiadł, co i raz próbował spod niego wyskoczyć. Restauracyjne ręczniki, podrzucone przez milicjanta i Panteleja, którzy odjechali wcześniej trolejbusem, przewalały się po całej skrzyni. Z początku próbował je zbierać, ale syknął ze złością: „A niech je diabli! Co ja, w rzeczy samej, kręcę się jak głupi?”. Kopnął ręczniki i przestał się nimi zajmować.

      Samopoczucie jadącego było okropne. Stawało się jasne, że pobyt w domu udręki wywarł na nim bardzo przygnębiające wrażenie. Riuchin próbował uświadomić sobie, co go dręczy. Korytarz z niebieskimi lampkami, który wrył się w pamięć? Myśl o tym, że gorszego nieszczęścia niż utrata rozumu nie ma na świecie? Tak, oczywiście, to również. Ale to wszak banalna myśl. A przecież jest coś jeszcze. Cóż więc? Obraza, ot co. Tak, obraźliwe słowa rzucone mu przez Bezdomnego prosto w twarz. Nieszczęście polegało nie na tym, że były obraźliwe, ale że była w nich prawda.

      Poeta nie rozglądał się już na boki, utkwił wzrok w brudnej, trzęsącej się podłodze i pełen udręki zaczął coś mamrotać i jęczeć.

      Tak, wiersze… Ma trzydzieści dwa lata! Istotnie, co dalej? Wciąż będzie tworzył po kilka wierszy na rok? Do starości? Tak, do starości. Cóż mu przyniosą te wiersze? Sławę? „Co za bzdura! Chociaż sam siebie nie oszukuj. Nigdy sława nie przyjdzie do tego, kto pisze złe wiersze. Czemu są złe? Prawdę powiedział, prawdę! – bezlitośnie powtarzał sobie Riuchin. – Nie wierzę w nic z tego, co piszę!…”

      Zatruty wybuchem neurastenii, poeta zachwiał się, podłoga pod nim przestała dygotać. Podniósł głowę i zobaczył, że już dawno jest w Moskwie, co więcej, nad Moskwą wstaje świt, obłoki podświetlone są na złoto, a wioząca go ciężarówka zatrzymała się w korku przed skrętem na bulwar i że tuż obok, niemal na wyciągnięcie ręki, stoi na postumencie człowiek z metalu, z nieco pochyloną głową, i obojętnie spogląda na ulicę.

      Dziwne myśli napłynęły do głowy zbolałego poety. „Oto przykład prawdziwego sukcesu… – Riuchin stanął wyprostowany na skrzyni ciężarówki i uniósł rękę, jakby nie wiedzieć po co atakował nikomu niewadzącego człowieka z żelaza. – Cokolwiek by w życiu zrobił, cokolwiek by mu się przytrafiło, wszystko szło na jego korzyść, wszystko przysparzało sławy! Lecz tego, co on zrobił, ja nie osiągam… Czy jest coś szczególnego w tych słowach: »Zamieć mgłami…«? Nie rozumiem!… Udało mu się, udało – mruknął Riuchin jadowicie i poczuł, że ciężarówka pod nim drgnęła. – No, strzelał do niego ten białogwardzista, roztrzaskał mu biodro i zapewnił nieśmiertelność…”

      Sznur samochodów ruszył. Chyba nie upłynęły nawet dwie minuty, gdy całkiem chory i na oko nawet postarzały poeta wchodził na werandę Gribojedowa. Lokal już opustoszał. W kącie piło jakieś towarzystwo, w którym uwijał się znajomy konferansjer w tiubietiejce i z kieliszkiem Abrau w dłoni.

      Objuczonego ręcznikami Riuchina życzliwie powitał Archibald Archibaldowicz i natychmiast uwolnił go od przeklętych szmat. Gdyby poeta nie został tak wymordowany w klinice i na ciężarówce, to na pewno z przyjemnością opowiadałby o tym, jak było w lecznicy, i zdobił tę opowieść wymyślonymi detalami. Jednak teraz był daleki od tego. Zresztą choć był mało spostrzegawczy, to po udręce w klinice i na ciężarówce, po raz pierwszy przenikliwie spojrzawszy na pirata, uświadomił sobie, że chociaż tamten pyta o Bezdomnego, a nawet wykrzykuje: „A ja jaj!”, to w istocie los Iwana jest mu całkowicie obojętny i wcale mu go nie żal. „Zuch! Ma rację!” – pomyślał z cyniczną, samobójczą złością i przerwał opowieść o schizofrenii, prosząc:

      – Archibaldzie Archibaldowiczu, wódeczki bym się napił…

      Pirat zrobił współczującą minę i szepnął:

      – Oczywiście… momencik. – I kiwnął na kelnera.

      Kwadrans później zgarbiony nad certą Riuchin samotnie pił kieliszek za kieliszkiem, pogodzony z tym, że w jego życiu już nic się nie da naprawić, można tylko zapomnieć.

      Zmarnował swoją noc, gdy inni biesiadowali, i teraz uświadamiał sobie, że jest stracona. Wystarczyło unieść głowę, ponad lampą spojrzeć ku niebu, żeby zrozumieć, że noc odeszła bezpowrotnie. Kelnerzy w pośpiechu ściągali serwety ze stołów, koty snujące się obok ogródka miały już poranny wygląd. Na poetę nieubłaganie walił się dzień.

      Rozdział 7

      Feralne mieszkanie

      Gdyby następnego ranka ktoś powiedział Stiopie Lichodiejewowi: „Jeśli natychmiast nie wstaniesz, zostaniesz rozstrzelany!”, to odpowiedziałby niewyraźnym, ledwie słyszalnym głosem: „Rozstrzeliwujcie, róbcie ze mną, co chcecie, nie wstanę!”.

      Zdawało mu się, że nie tylko nie da rady wstać, ale nawet nie otworzy oczu, bo gdyby to zrobił, zalśni błyskawica i natychmiast rozbije mu czaszkę na strzępy. W jego głowie dudnił ciężki dzwon, między gałkami oczu i zaciśniętymi powiekami przepływały brązowe plamy z ogniście zieloną obwódką, a na dobitkę mdliło go, przy czym zdawało mu się, że nudności są związane z dźwiękami jakiegoś namolnego patefonu.

      Usiłował coś sobie przypomnieć, ale z pamięci wypływało tylko tyle, że jak się zdaje, wczoraj gdzieś, nie wiadomo gdzie, stał z serwetką w ręce i chciał pocałować jakąś damę, po czym zapowiedział, że następnego dnia, dokładnie w południe, przyjdzie do niej z wizytą. Dama się wymawiała, mówiąc: „Nie będzie mnie w domu!”, Stiopa zaś uparcie powtarzał: „A ja wezmę i przyjdę!”.

      Co to była za kobieta, która teraz jest godzina, jaki dzień i miesiąc Stiopa absolutnie nie wiedział, a co najgorsze, nie miał pojęcia, gdzie się znajduje. Chciał wyjaśnić przynajmniej to ostatnie i w tym celu spróbował otworzyć lewe oko. W półmroku coś majaczyło niewyraźnie, Stiopa wreszcie rozpoznał lustro i domyślił się, że leży na wznak na łóżku w swojej sypialni,