Drugi sen. Robert Harris. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Robert Harris
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Крутой детектив
Год издания: 0
isbn: 978-83-8125-984-2
Скачать книгу
by uciszyć intruza. Teraz, podchodząc bliżej, wyciągnął do Fairfaxa mocną kwadratową dłoń. – John Hancock. A to – dodał z miną kolekcjonera prezentującego ozdobę swoich zbiorów – jest Sarah, lady Durston z Durston Court.

      – Nie rozumiem, dlaczego przedstawiając mnie, musi za każdym razem wymieniać nazwę mojego domu. – Lady Durston uśmiechnęła się do Fairfaxa i podała mu dłoń w rękawiczce. – Czasami myślę, że to go we mnie najbardziej pociąga.

      – Dobrze wiesz, że to nieprawda! – Hancock robił wrażenie poirytowanego, jakby była to kontynuacja jakiejś ich wcześniejszej sprzeczki. – Nie mam pojęcia, po co mówisz takie rzeczy.

      Sarah Durston zignorowała go, w dalszym ciągu wpatrując się w Fairfaxa. Oczy miała w niezwykłym zielonkawobłękitnym odcieniu, rysy wyraziste, z silną szczęką i wystającymi kośćmi policzkowymi, cerę bladą i piegowatą, harmonizującą z rudymi włosami. Mogła mieć koło trzydziestki; zakładał, że jest zamężna, choć najwyraźniej nie z tym mężczyzną. Pod rękawiczką wyczuł ślubną obrączkę.

      – Jak to miło, że przyjechał ksiądz aż z Exeter do naszego kościółka.

      – Będę długo pamiętał tę wizytę. I dziękuję pani za czytanie na mszy.

      – Świetnie jej poszło – wtrącił się Hancock. – Mówiłem to jej, prawda, Sarah?

      – Długo zostanie ksiądz w tej dolinie? – spytała lady Durston.

      – Niestety, już dziś muszę wyjechać.

      – Wielka szkoda, bo trudno u nas o kogoś wykształconego.

      – Och, nie aż tak bardzo trudno! – rzucił Hancock. Błyskając złotym zębem, roześmiał się, żeby dać do zrozumienia, że żartuje, ale nie było mu wcale do śmiechu. – Jeśli ma pan zamiar jechać, proszę wyruszyć już teraz. O tej porze roku przejezdna jest tylko jedna droga, dość zdradliwa podczas ulewy.

      – To na pewno rozsądna rada – przyznał Fairfax. – I dziękuję panu za uciszenie tego hałaśliwego jegomościa w kościele. Najwyraźniej nie zna go nikt w wiosce.

      – Nigdy w życiu go wcześniej nie widziałem. I z pewnością już nie zobaczę.

      – A to dlaczego?

      – Bo powiedziałem, że jeśli nie będzie trzymał języka za zębami, to mu je wybiję.

      Sarah Durston zerknęła na księdza i przewróciła kpiąco oczami.

      – Wybaczcie państwo, ale muszę wypełnić rubryki w kościelnym rejestrze, a potem od razu wyjeżdżam – powiedział Fairfax. – Lady Durston. – Skłonił przed nią głowę. – Kapitanie Hancock.

      Wyszedł na deszcz i unosząc w jednej ręce sutannę, a drugą próbując osłonić głowę, pobiegł przez cmentarz do kościoła. Z odległego kamieniołomu dobiegł kolejny odgłos wybuchu, od którego zadrżało powietrze. Dotarłszy do portyku, Fairfax nacisnął ciężką klamkę w nabijanych ćwiekami dębowych drzwiach. Zgrzyt zamka odbił się echem w pustej nawie.

      – Panie Keefer! – zawołał głośno, idąc w stronę ołtarza i wypatrując zakrystiana. – Panie Keefer!

      Opiekujący się parafią święci patrzyli na niego ze swoich nisz i ołtarzyków. Ich twarze zdawały się zmieniać w świetle wotywnych świec. Niektórych rozpoznawał – przede wszystkim świętego Jerzego, patrona Anglii, z włócznią wbitą w brzuch stojącego na tylnych łapach smoka; świętego Antoniego z jego świniami, uzdrowiciela zwierząt; świętą Annę, patronkę rodzących matek, wskazującą na dziecko w swoim łonie – ale inni byli mu zupełnie nieznani, zapomniane figury, wszystkie męskie, które może miały niegdyś jakieś lokalne znaczenie, ale których kult mógłby dziś zostać uznany za bałwochwalstwo. Biskup dostałby apopleksji, gdyby je zobaczył.

      Doszedł do barierki przed ołtarzem. Niewielkie drzwi po lewej stronie były uchylone. Usłyszał trzask i zaraz potem jęk.

      – Panie Keefer?

      Ostrożnie ruszył do przodu, pchnął drzwi i pokonując schodek, zszedł do małej niskiej zakrystii. Keefer klęczał odwrócony do niego plecami, mamrocząc coś pod nosem. Z początku Fairfax pomyślał, że się modli albo odprawia jakiś rodzaj lamentacji, ale potem zobaczył, że zakrystian opróżnia drewnianą szafę. Wszędzie dokoła leżały porozrzucane modlitewniki, lichtarze, kielichy, butelki z mszalnym winem, opłatki, szaty liturgiczne i zakurzone papiery.

      – Panie Keefer? Co tu się dzieje?

      Zakrystian obejrzał się spanikowany przez ramię. Ulotniła się gdzieś cała jego wcześniejsza dezynwoltura.

      – Rejestr zniknął.

      – Co takiego?

      – Powinien tu być – odparł bezradnym tonem. – Trzymałem go zawsze pod kluczem razem z innymi.

      – Może schowano go gdzieś indziej w kościele?

      – Ale wszędzie już szukałem.

      Ku swojemu zaskoczeniu Fairfax zobaczył, że zakrystian ma łzy w oczach.

      – Niech pan z tego powodu nie płacze, panie Keefer. Na pewno go znajdziemy. Kto jeszcze miał klucz?

      – Tylko pleban.

      – W takim razie musiał przenieść rejestr gdzie indziej… może na plebanię.

      – Ale zaginął nie tylko aktualny rejestr… zniknęły wszystkie cztery księgi.

      – Cztery?

      – Starsze pochodziły sprzed ponad tysiąca lat! „To bardzo stare księgi, o wielkiej wartości”, powtarzał. Mam straszne przeczucie, że zostaliśmy obrabowani, ojcze.

      – To niemożliwe. Czy to miejsce wygląda, jakby ktoś się włamał?

      – Z tego, co widzę, nie.

      – W takim razie księgi prawie na pewno zabrał stąd ojciec Lacy. Niech pan posprząta ten bałagan, a ja pójdę do pani Budd i poproszę ją o klucz na plebanię.

      Fairfax wyszedł z kościoła na ulewę. Tym razem nie starał się osłaniać głowy i nie uniósł sutanny, by jej nie ubłocić. Minął świeżo zasypany grób Lacy’ego i pomaszerował do kościelnej gospody. Ktoś zaczął grać na skrzypcach żałobną pieśń i jej tęskna melodia w połączeniu z widokiem nagrobków i zasnutego deszczowymi chmurami nieba wzbudziła w nim melancholię. Wszedł do środka i ignorując zaciekawione spojrzenia, skinął głową na panią Budd.

      – Czy ojciec Lacy zabrał kościelne księgi na plebanię?

      – Nie, proszę księdza. Ich miejsce było zawsze w kościele.

      – Musiał jednak gdzieś je zabrać, bo tam ich nie ma. Może mi pani dać klucz do plebanii?

      – Nie, to niemożliwe. To wielkie stare księgi. Zauważyłabym, gdyby przyniósł je do domu.

      – Gdziekolwiek są, trzeba je odnaleźć, i to szybko. – Fairfax zauważył, że lady Durston i John Hancock bacznie ich obserwują. – Są tam ważne zapisy prawne. Muszę sam ich poszukać. Najbardziej prawdopodobnym miejscem jest jego gabinet. Proszę dać mi klucz.

      – Pójdę z księdzem.

      – Jest pani potrzebna tutaj.

      – Nie, powinnam pójść z księdzem. Rose da sobie radę.

      Fairfax podniósł ręce w geście zniecierpliwienia. Miał się za człowieka ugodowego, ale zaczynał już tracić cierpliwość.

      – Jak pani chce.

      Keefer czekał na nich na ganku i razem, idąc i biegnąc na zmianę, wrócili na plebanię.