Odczytała fragment bezbłędnie, czystym przyjemnym głosem, i wróciła na swoje miejsce. Siedzący obok niej mężczyzna – zapewne mąż – poklepał ją z aprobatą po dłoni w rękawiczce. Fairfax wszedł po kilku schodkach na ambonę i położył notatki na pulpicie.
– Zebraliśmy się tu dziś, moi drodzy, żeby pożegnać ojca Thomasa Jamesa Lacy’ego, którego zły los zabrał w wieku pięćdziesięciu sześciu wiosen…
– Zły los?! – powtórzył głośno i drwiąco ktoś z tyłu.
Fairfax przerwał i podniósł wzrok, by zobaczyć, kto mu przeszkadza. Ludzie poruszyli się w ławkach i zaczęli oglądać się za siebie. Rozległy się pomruki irytacji. Kilka osób kazało mężczyźnie zamilknąć.
– Żegnamy ojca Lacy’ego, którego zły los zabrał w wieku… – spróbował ponownie Fairfax.
– Nazywanie tego „złym losem” to łgarstwo! Koniec kropka! – Sądząc po akcencie, mężczyzna był osobą wykształconą. Mówił donośnym, choć nieco piskliwym, znamionującym podeszły wiek głosem. – Nie, nie zmilczę! – zwrócił się gniewnie do kogoś w pobliżu. – To wy wszyscy powinniście umilknąć i otworzyć oczy na prawdę!
Ludzie zaczęli mówić jeden przez drugiego. Fairfax poczuł, jak krew dudni mu w uszach.
– Drodzy moi, proszę, uszanujcie powagę tej chwili – zaczął, ale jego głos utonął w zgiełku.
Mężczyzna siedzący obok lady Durston rzucił nagle na ławkę śpiewnik i zerwał się z miejsca. Jego ogorzała, czerwona jak cegła twarz i nieproporcjonalne w stosunku do reszty ciała muskularne ramiona i kark przywodziły Fairfaxowi na myśl Minotaura. Kiedy ruszył środkiem nawy w stronę wejścia, w kościele zapadła cisza. Dotarłszy do mężczyzny zakłócającego spokój, nachylił się i powiedział mu coś dobitnie i cicho. Jego barczyste plecy zasłaniały Fairfaxowi widok. Usłyszał szuranie czyichś stóp. Po chwili dwie postaci przeszły przez pogrążoną w mroku tylną część kościoła. Drzwi otworzyły się i zamknęły. Towarzysz lady Durston popatrzył w ślad za nimi ze skrzyżowanymi na piersi rękami, a potem opuścił je, odwrócił się i pomaszerował z powrotem środkiem nawy. Wziął do ręki śpiewnik, usiadł i dał znak księdzu, by mówił dalej.
Fairfax kontynuował przemowę:
– Jego śmierć przypomina nam, że Pan może w każdej chwili wezwać nas na swój sąd. Nauczże nas obliczać dni naszych, abyśmy przywiedli serce do mądrości9.
Mówił o świętości Bożej posługi, o tym, ile warta jest długa i cicha służba w jednym miejscu, o pasterzu i jego owczarni, rozprawiał o różnych innych cnotach, a kiedy mowa dobiegła końca, zdał sobie sprawę, że zacisnął palce na pulpicie tak mocno, że upodobniły się do pazurów gryfa. Zszedł z ambony i zaintonował kolejny hymn. Wydawało mu się, że ludzie śpiewają ze szczególną determinacją, jakby chcieli dać wyraz dezaprobacie wobec intruza. Kiedy umilkli, trumna znalazła się z powrotem na ramionach grabarzy i Fairfax wyprowadził kondukt z kościoła. Poszukał wzrokiem mężczyzny, który zakłócił nabożeństwo, ale na dziedzińcu zobaczył tylko kościelnego i jego syna.
Deszcz nadal padał, nieubłagany i lodowaty jak śmierć. Jego krople rozpryskiwały się na kartkach modlitewnika. Wokół otwartego grobu rozłożono deski, spod których, gdy na nich stanął, wypłynęło błoto. Na dnie dołu gromadziła się woda spływająca ze stosu wykopanej ziemi i Fairfax, obawiając się, że jeśli będą dłużej zwlekać, trumna uniesie się na niej jak łódka, zdecydował, że zacznie odmawiać modlitwy, nim do miejsca pochówku dotrą ostatni żałobnicy.
– Człowiek, narodzony z niewiasty, dni krótkich jest, i pełen kłopotów; Wyrasta jako kwiat, i bywa podcięty, a ucieka jako cień, i nie ostoi się10.
Pomocnicy grabarza postawili trumnę na dwóch taśmach, przesunęli ją powoli tak, że zawisła nad otwartym grobem, i luzując taśmy, zaczęli opuszczać ją w dół. W pewnym momencie, kiedy była mniej więcej w połowie drogi, jeden z nich poluzował mokrą taśmę zbyt szybko, ta wyślizgnęła mu się z dłoni i trumna przechyliła się i wylądowała z pluskiem na dnie dołu. Gdyby to nie on był odpowiedzialny za ceremonię, Fairfax musiałby chyba przyznać, że cała scena nie była pozbawiona pewnego upiornego humoru.
Żałobnicy przedefilowali przed grobem, każdy z garścią ziemi, którą ciskał w dół. Lady Durston przystanęła tam najdłużej. Zdjęła zieloną rękawiczkę z cielęcej skóry, nie zważając na brud, nabrała w dłoń kredowej ziemi i patrzyła, jak sypie się spomiędzy jej smukłych palców na wieko trumny. Przez chwilę stała jeszcze pogrążona w zadumie, a potem uniosła skraj spódnicy i zrobiła krok do tyłu.
– Jako że wszechmogący Bóg w swoim wielkim miłosierdziu powołał do siebie duszę naszego zmarłego brata, powierzamy niniejszym jego ciało ziemi. Z prochu powstałeś, w proch się obrócisz; z pewną nadzieją na zmartwychwstanie do życia wiecznego, przez Chrystusa Pana Naszego…
Fairfax odmówił czym prędzej Modlitwę Pańską oraz kolektę. W chwili gdy zaintonował błogosławieństwo, większość ludzi, nie zważając na pozory przyzwoitości, zdążyła się już schronić pod dachem. Kiedy tylko zamknął modlitewnik, kościelny i jego syn zaczęli zasypywać łopatami grób; robili to tak szybko, że w niecały kwadrans ziemskie szczątki ojca Lacy’ego zniknęły, dołączając do milionów innych kości, które spoczywały w starożytnej ziemi Wessex od tysiąca lub więcej lat i póki żył, wzywały go do siebie tak uporczywie.
ROZDZIAŁ PIĄTY
W którym plany Fairfaxa biorą w łeb
Stypa odbyła się w krytym strzechą piętrowym budynku, który należał do parafii i stał po przeciwnej stronie cmentarza niż plebania. Kościelna gospoda, jak ją nazywano, miała podobnie jak dom księdza wiele setek lat i przechylała się na bok – jej zapadająca się od południowej strony ściana, która stanowiła mozaikę starożytnego żółtego kamienia, bladego cementu i współczesnej cegły, była podparta drewnianymi szkarpami, a cały budynek oplatały ciemnozielone jęzory bluszczu. A mimo to on również wydawał się solidny, jakby w końcu dobrze się tu usadowił i miał zamiar przetrwać jeszcze wiele stuleci.
W otwartym palenisku płonęły wielkie drewniane szczapy. Obok stał żelazny rożen, dość duży, by w świąteczny dzień upiec na nim całą świnię. W sali było duszno i głośno. Żałobnicy tłoczyli się wokół ognia, by się osuszyć. Wielu paliło gliniane fajki. Unoszący się z nich dym mieszał się z parą z mokrych ubrań. Agnes i Rose krzątały się nad ustawionym na kozłach stołem, odsłaniając półmiski z jedzeniem. Pod blatem bawiły się dzieci. Kolejka składająca się w większości z mężczyzn i kilku kobiet stała z cynowymi kubkami, czekając na piwo i cydr rozlewane z beczek.
Fairfax obserwował to wszystko z progu drzwi. Wypatrywał Keefera. Przed wyjazdem musiał załatwić pewne formalności – wypełnić odpowiednie rubryki w księgach i złożyć podpis przy świadku – a to wymagało obecności zakrystiana. Potem mógł ruszać w drogę. Pogoda była fatalna, ale nie przejmował się tym specjalnie: był młody i sprawny i nie bał się, że przemoknie. Bardziej niż kiedykolwiek chciał dotrzeć do Axford jeszcze przed zmierzchem.
Nie widząc Keefera, wszedł do środka i dopiero teraz dostrzeżono jego obecność. Rozmowy przycichły, jakby ludzie zawstydzili się swej beztroski. Twarze oblekły się powagą, głowy pochyliły w powitaniu.
– Ojcze.
– Ojcze.
– To