W komodzie znalazł starannie uprasowaną bieliznę i staroświeckie długie czarne wełniane skarpety. Świadomość, że będzie nosił ubranie starego księdza, była jeszcze gorsza od spania w jego łóżku. Gdy dotknął bielizny, dostał gęsiej skórki. Zacisnął jednak zęby i ją włożył. W szafie była prosta czarna sutanna, pachnąca kamforą i postrzępiona na dole i na mankietach. Całkiem dobrze pasowała. Niechaj będzie moją włosiennicą, pomyślał. Moją pokutą. Przypomnieniem tego, że zgrzeszyłem.
Wyszedł z alkierza, zarzucił sobie na szyję biały bawełniany plastron ojca Lacy’ego i zawiązał go, idąc na dół po schodach.
W korytarzu czekały na niego Agnes i Rose, ta druga w długim brązowym płaszczu wyglądającym, jakby należał kiedyś do ojca Lacy’ego. Między nimi stał chudy młody mężczyzna z gołą głową, mnąc w dłoniach filcową czapkę. Miał na sobie stary czarny surdut ze zgrzebnej wełny i związane sznurkiem spodnie. Na jego twarzy malował się wyraz takiej rozpaczy, że Fairfax instynktownie ścisnął mu ramię.
– Co się stało, mój dobry człowieku?
Mężczyzna wbił w niego w milczeniu zaczerwienione oczy.
– Jego żona urodziła dziecko, które nie dożyje chyba ranka – powiedziała Agnes. – Biedactwo musi zostać ochrzczone.
– Ależ oczywiście. Przepraszam na chwilę. – Fairfax pobiegł z powrotem na górę i zabrał z torby modlitewnik. Przy frontowych drzwiach włożył buty, a Agnes przyklękła, by zawiązać mu sznurowadła. Młody człowiek czekał już na drodze.
– Nazywa się John Revel – szepnęła. – To już drugie dziecko, które tracą. Mieszkają w Piggeries. Rose przyprowadzi księdza z powrotem.
Fairfax pospieszył alejką do furtki, którą otworzyła przed nim Rose, i ruszyli w ślad za kroczącym szybko mężczyzną. Dziewczyna szła kilka kroków przed Fairfaxem. Po ulewie do wioski wracało normalne życie. Jakaś kobieta wieszała pranie w ogródku. Inna niosła środkiem ulicy dwie konwie z mlekiem, uginając się po ich ciężarem. Kiedy Revel je mijał, obie przystanęły. Domyślają się chyba, co oznacza widok świeżo upieczonego ojca prowadzącego księdza do swojego domu, pomyślał Fairfax.
Środkowy łuk mostu był prawie całkiem zanurzony w spienionej żółtawobrązowej wodzie, która piętrzyła się na zaporze z połamanych gałęzi, zaledwie stopę pod balustradą. Wodny pył zmoczył ich twarze. Sto jardów za rzeką Revel skręcił nagle w wąską alejkę, która też zmieniła się w rwący potok, wskutek czego musieli wspiąć się na trawiaste zbocze i kuśtykać po nim, ześlizgując się co jakiś czas aż po kostki w wodę.
Za niskim żywopłotem z niewidocznych kominów unosiło się ku niebu sześć wąskich kolumn dymu. Revel otworzył drewnianą furtkę i weszli na podwórko. Podbiegły do nich kurczaki; licząc na garść ziarna, kołysały się na boki niczym klerycy w podciągniętych do góry nocnych koszulach, podczas gdy świnie – od których zapewne wzięło nazwę to miejsce – wszystkie szare od zaschniętego błota, węszyły przy kupie gnoju. Podwórko z trzech stron okolone było czymś, co Fairfax wziął z początku za zrujnowane chlewy. Po chwili jednak zobaczył wybiegające z nich dzieci i zdał sobie sprawę, że to ludzkie siedziby – walące się chałupki z małymi okienkami i niskimi drzwiami. Przez jedne z nich weszli do środka za Revelem.
W półmroku Fairfax zobaczył usłane słomą i trocinami klepisko. Najwyraźniej na noc zaganiano do domu również zwierzęta, by zapewnić im bezpieczeństwo i żeby było cieplej. Po drabinie wchodziło się na stryszek. W małym okolonym cegłami palenisku przy ścianie syczały mokre szczapy. Siedząca na zydlu stara kobieta ssała fajkę z krótkim cybuchem. W nozdrza bił ludzki i zwierzęcy smród: odór moczu, gówna, gotowanego jedzenia, drzewnego i tytoniowego dymu, amoniaku. Dzieci tłoczyły się w drzwiach, zasłaniając światło dnia.
Kiedy oczy Fairfaxa przywykły do ciemności, zobaczył w rogu siennik ze stertą gałganów. Revel uklęknął przy nim.
– Przyszedł ksiądz, Hannah – powiedział cicho.
Gałgany poruszyły się i wyłoniła się spomiędzy nich wychudła blada twarz.
– Ojciec Lacy?
– Nie, jestem ojciec Fairfax – odparł ksiądz i podszedł z wyciągniętymi rękami do siennika. Rose stała z tyłu, bacznie go obserwując. – Mogę zobaczyć?
Revel delikatnie odsunął prześcieradło. Kobieta trzymała przy piersi niemowlę. Było zupełnie sine, podobnie jak żyły na jej nagich, nabrzmiałych od mleka piersiach. Nie miała siły unieść dziecka. Revel wziął je i podał Fairfaxowi. Było zimne i lekkie jak martwy ptak. Fairfax rozejrzał się zdesperowany. Kiedy napotkał wzrok Rose, natychmiast odwróciła oczy. Powinien natychmiast to przerwać. Prawdziwy ksiądz powinien objaśnić tajemnicę Bożej woli i nie oferować fałszywej pociechy. Wiedział o tym, lecz nie miał odwagi tego zrobić.
– Na litość boską, chyba nie umarła? Niech ksiądz mi powie – szepnęła Hannah.
– Nie, nie. Zdążyliśmy na czas. – Fairfax ułożył zwłoki w zagięciu lewej ręki i próbował otworzyć modlitewnik. – Czy ktoś mógłby mi zaświecić? I podać kubek wody? Dzieci, może podejdziecie i staniecie tu razem z nami?
Czwórka młodych zebrała się wokół niego. Stara kobieta wstała z trudem z zydla, podała mu drewniany kubek i przytrzymała świecę nad jego ramieniem. Poczuł jej nieświeży świszczący oddech.
– Jakie nadaliście jej imię?
Revel spojrzał na żonę.
– Judith Elizabeth – powiedziała, a on pokiwał głową.
Fairfax polał odrobiną wody pomarszczoną twarzyczkę.
– Judith Elizabeth, ja ciebie chrzczę w imię Ojca i Syna i Ducha Świętego, amen.
– Amen.
– Uklęknijmy razem. – Fairfax zbliżył modlitewnik do świecy, mimo że dobrze znał słowa tej modlitwy. – Miłosierny Boże i Ojcze, składamy Ci chwałę i dzięki, żeś przyjął Judith Elizabeth za swoje własne dziecię, odrodził je Duchem Twym Świętym i przyłączył do Twego świętego Kościoła. Spraw też, o Panie, aby dziecię to, uczestnicząc w śmierci Syna Twego, mogło również uczestniczyć w Jego zmartwychwstaniu i aby w końcu wraz z całym Twym świętym Kościołem otrzymało w niebie przyobiecane dziedzictwo, przez Jezusa Chrystusa, Pana Naszego. Amen13.
– Ona nie żyje, prawda? – zapytało po dłuższej chwili jedno z dzieci.
– Teraz już chyba tak, niech Bóg ma w opiece jej duszę. – Fairfax oddał niemowlę w ramiona matki. – Ale zdążyliśmy na czas.
* * *
Stał z opuszczonymi rękami pośrodku podwórka, z twarzą zwróconą do nieba, wdychając otaczające go zapachy. Najuboższe dzielnice Exeter zawsze budziły w nim grozę, ale cicha, ukryta wiejska nędza wydała się jeszcze gorsza. Nic dziwnego, że w stuleciach, które nastąpiły po Upadku, ludzie zwrócili się z powrotem do Boga; chcieli wierzyć, że istnieje gdzieś życie lepsze niż to doczesne, podczas gdy starożytni, ze wszystkimi swoimi wygodami, mogli egzystować bez wiary. Po chwili uznał jednak, że nie do końca odpowiada to prawdzie. Przypomniał sobie dziwaczne, prawie niezrozumiałe fragmenty listu Morgensterna. Uważamy, że nasze społeczeństwo osiągnęło poziom zaawansowania, który czyni je wyjątkowo podatnym na totalny upadek… Kluczowe sektory i technologie mogą zostać zniszczone w tak dużym stopniu, że wszelkie szanse na znalezienie dróg powrotu do status quo ante będą się błyskawicznie zmniejszały do zera… O tak, starożytni mieli w sobie dość wiary, pomyślał. Ich bogiem była nauka. I ten bóg ich opuścił.