Wioska kłamców. Hanna Greń. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Hanna Greń
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Классические детективы
Год издания: 0
isbn: 9788366431904
Скачать книгу

      – Od nowego roku będę potrzebować instruktora na pełny etat. Ale ty pewnie masz na oku coś lepszego, więc nawet nie proponuję.

      Starała się nie okazać, jak bardzo się mylił, i zmuszając się do obojętnego tonu, odparła ze zmarszczeniem brwi mającym znamionować namysł:

      – Kurde, Garrett, zaskoczyłeś mnie. Musiałabym się zastanowić… Warunki pracy takie jak teraz? – Mężczyzna, z racji personaliów i zajęcia nazywany przez znajomków Patem Garrettem, przytaknął. – Ile płacisz?

      Wymienił kwotę, która wprawdzie nie powalała, ale znacznie przewyższała płacę minimalną. Dziewczyna zastanawiała się, jak powinna odpowiedzieć, żeby nie domyślił się, iż to jej zależy bardziej niż jemu. Mężczyzna prawdopodobnie odebrał ten namysł inaczej, gdyż szybko dorzucił:

      – Mówię o pensji netto. Brutto nikogo nie obchodzi, bo każdy chce wiedzieć, ile konkretnie dostanie na rękę.

      Teraz już nie miała żadnych wątpliwości, że los postanowił interweniować w jej sprawie. Bez wahania zawróciła do biura, gdzie omówili szczegóły i podpisali umowę, żeby, według słów Patryka, mieć gwarancję.

      – Może to racja – przyznała po namyśle. – Znajomość znajomością, a papier zawsze warto mieć.

      – Żona mnie tego nauczyła. Jest księgową w biurze rachunkowym i trochę się już napatrzyła na różne sytuacje. Ponoć nawet w rodzinie potrafią dziać się cuda, gdy w grę wchodzi kasa, a umowa jest zawarta na gębę.

      – Zapomniałeś, Garrett, gdzie jeszcze niedawno pracowałam? – roześmiała się Diona. – Przedziwne rzeczy nieraz przyszło nam oglądać. – Wstała. – To jesteśmy dogadani. Zgłoszę się w połowie grudnia, żeby dograć resztę formalności, a jakbyś znowu potrzebował zastępstwa, to dzwoń.

      – Jasne. – Uścisnął jej rękę. – Dzięki, Dionka. Ratujesz mi życie. Nie myślałem, że się zgodzisz. Zrobię wszystko, żebyś nie żałowała.

      – Ty i ja nadajemy na tych samych częstotliwościach, więc powinno się udać. – Nagle się roześmiała. – Nieraz wbijałam na spontana na imprezę, ale żeby do roboty?

      Pokręciła głową z udanym ubolewaniem. Popatrzył na nią, zaskoczony konkluzją, i też się roześmiał.

      – A ja jeszcze nigdy na spontana nie przyjmowałem nikogo do pracy. Moim zdaniem to znak, że nam się uda.

      Dzięki jednej niepozornie wyglądającej kartce papieru z nagłówkiem „Umowa o pracę” pojechała do Strzygomia z lekkim sercem. W drodze podśpiewywała do wtóru piosenkarzom, a że najczęściej nie znała tekstu, zamiast słów z jej gardła wydobywało się wesołe „la la la”. Do sąsiadującego ze Strzygomiem Jodłowca dotarła wczesnym popołudniem. Przejechała wolno przez wieś będącą siedzibą władz gminnych, bacznie obserwując mijane obiekty. Nieduży kościół, opodal szkoła, kawałek dalej restauracja… No tak, tradycji i tutaj musiało stać się zadość, pomyślała nieco zgryźliwie. Kościół, knajpa i szkoła zawsze muszą stać w kupie, żeby potem mieszkańcy mogli sobie ponarzekać na kłopotliwe sąsiedztwo. Po prawej stronie zobaczyła coś na kształt rynku, więc włączyła kierunkowskaz i skręciła. Zaparkowała na prawie pustym parkingu i wysiadła, przeciągając się po dość długiej jeździe.

      Zamknąwszy samochód, rozejrzała się ciekawie po budynkach otaczających plac, który nazwała rynkiem, a który z typowym rynkiem niewiele miał wspólnego, kształtem bowiem bardziej przypominał trapez równoramienny. Na jego wierzchołku znajdował się budynek o tak udziwnionej linii architektonicznej, że Dionie od razu przyszło na myśl popularne powiedzenie: „Architekt płakał, jak projektował”.

      Z ciekawości podeszła bliżej i ze zdumieniem wpatrzyła się w tablicę informującą, iż mieści się tam komisariat policji. Stała dość długo, z fascynacją przyglądając się potworkowi, i dopiero po jakimś czasie odkryła, że zachowuje się dokładnie tak samo jak ci, których zawsze wykpiwała, a którzy mimo odczuwanej odrazy z uporem wpatrują się w jakieś obrzydlistwo, nie mogąc oderwać od niego wzroku.

      – Przepraszam bardzo – usłyszała za sobą męski głos. – Może w czymś pomóc? Bo pani chyba do nas? Zapraszam.

      Odwróciła się i zobaczyła przed sobą policjanta z gwiazdkami starszego aspiranta na pagonach. Zaskoczona, przez dobrą chwilę nie była w stanie sformułować żadnej odpowiedzi. Pierwszy raz spotkała się z sytuacją, żeby policjant przejawiał tak wielkie zainteresowanie obywatelami, że aż zagadywał ich na ulicy. Może wraz z trzecią gwiazdką dostaje się w pakiecie niespotykaną na co dzień uprzejmość?

      – Nie potrzebuję żadnej pomocy – odparła niezbyt grzecznie. Zorientowała się, jak to zabrzmiało, czym prędzej złagodziła więc ton. – Przepraszam pana, na ogół jestem jako tako obyta i nie warczę na ludzi. To z powodu szoku. Jak pan myśli, czy jest szansa, że po jakimś czasie to odzobaczę?

      Policjant roześmiał się serdecznie, przeniósł wzrok z jej oblicza na budynek, potem z powrotem na twarz Diony i pokręcił głową z ubolewaniem.

      – Obawiam się, że ten obraz na zawsze zostanie pod powiekami. Kto raz go ujrzał, nigdy nie zapomni – orzekł uroczyście. – Pani tu przejazdem…?

      – Marcin! Marcin, chodź szybko!

      W drzwiach komisariatu stał inny policjant i okrzykami oraz machaniem ręki przyzywał rozmówcę Diony. Ten przerwał w pół zdania, przeprosił i pospieszył w stronę budynku.

      – Pierwsze spotkanie z lokalsami zaliczone – zamruczała dziewczyna pod nosem.

      Zdołała wreszcie oderwać spojrzenie od jodłowieckiego koszmarka i teraz, idąc wolno w przeciwnym kierunku, notowała w pamięci usytuowanie innych obiektów. Siedziba władz gminnych, tuż obok ośrodek zdrowia, nieco dalej budynek Ochotniczej Straży Pożarnej z przylegającymi do niego garażami. Przeszła na drugą stronę trapezu i tam dojrzała Gminny Ośrodek Kultury, bibliotekę i pocztę. Na tym najwyraźniej wykaz budynków użyteczności publicznej się wyczerpywał, gdyż z pocztą sąsiadowała pizzeria. Ten widok uprzytomnił Dionie, że od śniadania minęło już wiele godzin.

      – Czemu nie? – mruknęła i zdecydowanym krokiem podeszła do drzwi, na których widniał wydrukowany na atramentówce napis: „Pizzeria u Baby-Jagi”.

      Wnętrze tonęło w półmroku. Zsunięte żaluzje przepuszczały tylko wąskie smugi światła, drgające i falujące, gdy lekki podmuch wiatru poruszał długimi pasmami tkaniny. Kompletna cisza zaskoczyła dziewczynę, podobnie jak fakt, że lokal był całkowicie pusty. Żadnego gościa, nikogo z obsługi. Pewnie pożerają właśnie na zapleczu jakiegoś nieszczęśnika, który zlekceważył wiele mówiącą nazwę i niebacznie się tu zapuścił, pomyślała i zanuciła pod nosem: „My jesteśmy dzieci drwala, tata jeść nas nie pozwala”.

      – Dlatego naszym klientom będziemy serwować pizzę, a nie pieczone dzieci.

      Diona podskoczyła ze strachu, wyćwiczonym ruchem sięgając do biodra. Dłoń napotkała tylko materiał dżinsów i dziewczyna miała ochotę głośno zakląć, zła na siebie, że nadal nie pozbyła się nawyków policjantki.

      Wolno zwróciła się w stronę rogu sali, skąd dobiegł ją rozbawiony głos. Stał tam stolik z dwoma krzesłami, z których jedno zajmował mężczyzna w kremowej koszuli, zlewającej się idealnie z kolorem ścian. Pewnie dlatego przedtem w ogóle go nie zauważyła. W ręce nie trzymał żadnego groźnego przedmiotu, tylko zwyczajny tani długopis, jeden z tych, jakie można kupić właściwie wszędzie, nawet w sklepie spożywczym. Rozłożone na stoliku papiery i leżący obok kalkulator świadczyły, że mężczyzna dokonywał jakichś obrachunków. Jeśli zawsze ma tylu klientów co teraz, to długo sobie nie policzy,