Kiedy zaczęła się wojna i Niemcy zajęli Białoruś, Ikonnikow był świadkiem męczarni jeńców, egzekucji Żydów w miastach i miasteczkach. Znowu wpadł w rodzaj histerii, zaczął błagać znajomych i nieznajomych o ratunek dla Żydów; sam zresztą próbował ratować żydowskie dzieci i kobiety. Niebawem ktoś na niego doniósł, on zaś jakimś cudem uchronił się od szubienicy i trafił do obozu.
Obdarty i brudny „spadochroniarz” miał mętlik w głowie, wyznawał niedorzeczne i komiczne ponadklasowe poglądy moralne.
– Tam gdzie panuje przemoc – wyjaśniał Ikonnikow Mostowskiemu – dzieją się nieszczęścia i leje się krew. Widziałem straszliwe cierpienia chłopstwa, a przecież kolektywizację zaprowadzono w imię powszechnego dobra. Ja w dobro nie wierzę, wierzę w dobroć.
– A zatem, zgodnie z pańską teorią, trzeba będzie ubolewać, kiedy w imię dobra powiesi się Hitlera i Himmlera. To już proszę sobie ubolewać beze mnie – odcinał się Michaił Sidorowicz.
– Niech pan zapyta Hitlera – nie ustępował Ikonnikow – a wyjaśni panu, że i ten obóz służy dobru.
Mostowski miał wrażenie, że jego spory z Ikonnikowem przypominają bezsensowne zmagania noża z meduzą.
– Świat nie wymyślił nic lepszego od maksymy wypowiedzianej w szóstym wieku przez chrześcijanina z Syrii: „Napiętnuj grzech, ale wybacz grzesznikowi”.
W baraku siedział jeszcze jeden stary Rosjanin. Nazywał się Czerniecow i miał tylko jedno oko. Strażnik rozbił mu drugie, sztuczne; czerwony oczodół okropnie wyglądał w bladej twarzy. Kiedy Czerniecow z kimś rozmawiał, zasłaniał dłonią ziejący otwór.
Był mienszewikiem, który w 1921 roku uciekł z Rosji Radzieckiej. Dwadzieścia lat spędził w Paryżu, pracując w banku jako księgowy. Do obozu trafił za apele do pracowników bankowych, by sabotowali zarządzenia nowej niemieckiej administracji. Mostowski go unikał.
Najwyraźniej popularność Mostowskiego martwiła mienszewika – i hiszpański żołnierz, i Norweg, właściciel sklepiku papierniczego, i belgijski adwokat lgnęli do starego bolszewika i wypytywali go o różne rzeczy.
Kiedyś na pryczy Mostowskiego usiadł przywódca jeńców radzieckich, major Jerszow. Przysunął się do niego, położył mu rękę na ramieniu i zaczął mówić szybko i z zapałem.
Mostowski obejrzał się nagle – z odległej pryczy patrzył na nich Czerniecow. Michaił Sidorowicz pomyślał, że wyraz smutku w jedynym oku mienszewika jest straszniejszy niż ziejąca czerwona dziura w miejscu drugiego.
„Tak, bratku, nie jest ci wesoło” – pomyślał Mostowski, ale nie poczuł złośliwej satysfakcji.
Do Jerszowa każdy miał jakiś interes, co oczywiście nie było sprawą przypadku. „Gdzie jest Jerszow?”, „Jersza nie widzieliście?”, „Towarzyszu Jerszow!”, „Majorze Jerszow!”, „Jerszow powiedział…”, „Spytaj Jerszowa…”. Przychodzili do majora ludzie z innych baraków, wokół jego pryczy zawsze panował ruch.
Michaił Sidorowicz mówił, że Jerszow posiada rząd dusz. Takimi władcami dusz byli i działacze lat sześćdziesiątych i lat osiemdziesiątych dziewiętnastego wieku. A także narodnicy, przez pewien czas Michajłowski. Okazało się, że i w hitlerowskim obozie koncentracyjnym jest ktoś taki! Osamotnienie jednookiego wydawało się tutaj tragicznym symbolem.
Dziesiątki lat minęły od czasu, kiedy Michaił Sidorowicz po raz pierwszy siedział w carskim więzieniu; nawet wiek był wtedy inny – dziewiętnasty.
Wspominał, jak się obrażał, gdy niektórzy przywódcy partyjni nie bardzo wierzyli, by nadawał się do działalności praktycznej. Teraz czuł się silny, codziennie mógł się przekonać, jak ważne jest jego zdanie i dla generała Gudzia, i dla komisarza brygadowego Osipowa, i dla majora Kiriłłowa, który zawsze był przygnębiony.
Przed wojną pocieszał się, że dzięki oddaleniu od praktyki rzadziej stykał się z tym, co budzi jego niezgodę – i z przejawami jedynowładztwa Stalina w partii, i z krwawymi prześladowaniami opozycji, i z brakiem szacunku dla starej gwardii partyjnej. Głęboko przeżył egzekucję Bucharina, którego dobrze znał i bardzo lubił. Wiedział jednak, że gdyby przeciwstawił się partii w którejkolwiek z tych spraw, to chcąc nie chcąc, zaszkodziłby idei Lenina, której poświęcił życie. Niekiedy dręczyły go wątpliwości – może to słabość, tchórzostwo były przyczyną, że milczał i nie protestował przeciw temu, z czym się nie zgadzał? Przed wojną działo się przecież tyle okropnych rzeczy! Często wspominał zmarłego Łunaczarskiego – tak chciałby znów go zobaczyć! Jak łatwo rozmawiało mu się z Anatolijem Wasiljewiczem, jak szybko, w pół słowa się rozumieli!
Teraz, w tym straszliwym niemieckim obozie, czuł się pewny i silny. Dręczyła go tylko jedna sprawa. Nawet tutaj nie potrafił na powrót przywołać znanego z czasów młodości uczucia: swój wśród swoich, obcy wśród obcych.
Wcale nie chodziło o to, że oficer angielski spytał go kiedyś, czy w uprawianiu filozofii nie przeszkadza mu to, że w Rosji zabronione jest wypowiadanie poglądów antymarksistowskich.
– Niektórym to istotnie może przeszkadzać. Mnie, marksiście, nie przeszkadza – odpowiedział.
– Zapytałem właśnie dlatego, że jest pan starym marksistą – wytłumaczył Anglik.
I chociaż Mostowski się skrzywił, bo te słowa sprawiły mu jednak dużą przykrość, zdobył się na jakąś replikę.
Nie chodziło też o to, że tacy ludzie, skądinąd bardzo bliscy, jak Osipow, Gudź czy Jerszow, niekiedy go nużyli. Kłopot polegał na tym, że obcych stało się dlań wiele rzeczy w jego własnej duszy. Jeszcze w czasach pokoju zdarzało się, że z radością witał starego przyjaciela, a w trakcie spotkania ów przyjaciel stawał się mu obcy.
Ale co robić, kiedy to, co obce dniom dzisiejszym, żyło w nim samym, było częścią jego samego… Ze sobą przecież zerwać nie sposób, nie można przestać się spotykać z sobą samym.
W rozmowach z Ikonnikowem złościł się, bywał grubiański, wyzywał go od niezguł, ciap, mazgajów, oferm. Ale mimo tych szyderstw smucił się, kiedy go długo nie widział.
Na tym właśnie polegała główna zmiana, jaka w nim zaszła od czasów młodości, kiedy siedział w carskim więzieniu.
Kiedy był młody, wszystko w przyjaciołach i współwyznawcach było mu bliskie, wszystko w nich rozumiał. Każda myśl, każde spojrzenie wroga było odpychające, obce.
Teraz niespodziewanie w myślach obcych ludzi rozpoznawał to, co było mu drogie dziesiątki lat temu, a to, co obce, dziwnym trafem pojawiało się czasem w myślach przyjaciół.
„To chyba przez to, że zbyt długo żyję na świecie” – myślał Mostowski.
5
Amerykański pułkownik zajmował osobny boks baraku specjalnego. Wieczorami pozwalano mu swobodnie wychodzić z baraku, dostawał też specjalne obiady. Podobno w jego sprawie interweniował król Szwecji, którego prosił o to prezydent Roosevelt.
Pułkownik przyniósł kiedyś tabliczkę czekolady choremu rosyjskiemu majorowi Nikonowowi. W baraku specjalnym najbardziej interesowali go właśnie jeńcy rosyjscy. Próbował rozmawiać z Rosjanami o ich taktyce i przyczynach niepowodzeń pierwszego roku wojny.
Często zaczynał rozmowę z Jerszowem, patrząc zaś w mądre, poważne i zarazem roześmiane oczy majora, zapominał, że nie mówi on po angielsku.
Wydawało mu się niepojęte, że