Światło, którego bardzo dużo jest w ostatnim rozdziale, oświeca całą książkę, a miłość do człowieka, nie abstrakcyjnego, ale każdego człowieka z osobna, jest jego źródłem. I portretowe, i pejzażowe malarstwo Grossmana z niego właśnie czerpie siłę. W każdym jego opisie jest „lament nad zmarłymi i niepohamowana radość życia”. Rzecz zdumiewająca, jak ktoś tak bezkompromisowo, ostro patrzący, wymagający wobec siebie i przyjaciół, potrafił rozjaśnić tę opowieść o strasznych czasach i strasznych sprawach, czasach masowej śmierci, i uczynić ją hymnem na cześć życia i człowieka. Hymnem gorzkim i pięknym.
Przecież i ona, stara, żyje i nadal oczekuje czegoś dobrego, wierzy i lęka się zła, pełna niepokoju o los żyjących, i nie oddziela od nich tych, którzy umarli, stoi i patrzy na ruiny swego domu, ciesząc się wiosennym niebem, i nawet nie wie tego, że się nim cieszy, stoi i pyta, dlaczego tak niepewna jest przyszłość kochanych przez nią ludzi, skąd tyle błędów w ich życiu, i nie dociera do niej, że właśnie w tej niepewności, w tej mgle, w nieszczęściu i zamęcie zawiera się odpowiedź, i jasność, i nadzieja, i że przecież zna, rozumie całą swoją duszą sens życia, które przypadło jej i jej bliskim, i chociaż ani ona, ani nikt z jej bliskich nie odgadnie, co ich czeka, i chociaż wiedzą, że w strasznym czasie człowiek nie jest już kowalem swego losu, bo to losowi właśnie dane jest prawo łaski i karania śmiercią, wznoszenia ku sławie i pogrążania w nędzy, wtrącania do obozu, ale ani losy świata, ani wyrok historii, ani gniew państwa, ani rezultaty bitew nie są w stanie zmienić tych, którzy zwą się ludźmi, i czy za trudy czeka ich nagroda, czy też samotność, rozpacz, nędza, obóz i śmierć, przeżyją swoje życie jako ludzie i umrą jako ludzie, a ci, którzy zginęli, potrafili umrzeć jako ludzie – i na tym polega ich wieczne, gorzkie, ludzkie zwycięstwo nad wszystkim, co potężne i nieludzkie, nad wszystkim, co na tym świecie było i będzie, co przychodzi i odchodzi.
Jerzy Czech
Dedykuję mojej matce
Jekatierinie Sawieljewnie Grossman
CZĘŚĆ PIERWSZA
.
1
Nad ziemią wisiała mgła. Na drutach wysokiego napięcia, biegnących wzdłuż szosy, pojawiały się odblaski samochodowych reflektorów.
Deszcz nie padał, ale o świcie ziemia była wilgotna, toteż kiedy zapalało się czerwone światło, na mokrym asfalcie połyskiwała niewyraźna czerwonawa plama. Tchnienie obozu czuło się od wielu kilometrów – to do niego zmierzały ciągle gęstniejące druty, szosy, tory. To była przestrzeń linii prostych, przestrzeń prostokątów i prostopadłościanów, tnących ziemię, jesienne niebo, mgłę.
Przeciągle, niezbyt głośno zawyły odległe syreny.
Szosa przywarła do torów kolejowych, więc kolumna samochodów wiozących cement w papierowych workach przez jakiś czas jechała prawie z tą samą szybkością co nieskończenie długi pociąg towarowy. Kierowcy w wojskowych płaszczach nie oglądali się na jadące obok nich wagony, na blade plamy ludzkich twarzy.
Z mgły wyłoniło się ogrodzenie – rzędy drutów między betonowymi słupami. Baraki ciągnęły się, tworząc szerokie, równe ulice. Ich monotonia wyrażała nieludzkość tego olbrzymiego obozu.
Pośród milionów rosyjskich drewnianych chat na próżno szukalibyśmy dwóch identycznych. Wszystko, co żywe, jest niepowtarzalne. Nie do pomyślenia są dwaj dokładnie tacy sami ludzie, dwa takie same krzaki dzikiej róży… Życie zamiera tam, gdzie przemoc stara się zatrzeć jego niepowtarzalność i swoiste cechy.
Uważne i wzgardliwe oko siwego maszynisty śledziło migotanie betonowych słupków, wysokich masztów z obracającymi się reflektorami, betonowanych wież, gdzie na tle światła widać było strażnika przy obrotowym karabinie maszynowym. Maszynista mrugnął do pomocnika, parowóz zagwizdał ostrzegawczo. Mignęła jasno oświetlona budka, samochody czekające w kolejce przy pasiastym szlabanie, bycze, nalane krwią oko sygnalizatora.
Z daleka dobiegł ich gwizdek składu jadącego z naprzeciwka. Maszynista powiedział do pomocnika:
– To Zucker, poznaję go po tym wariackim sygnale, wyładował transport i pędzi na pusto do Monachium.
Po chwili zadudnił pusty skład, minął się z pociągiem jadącym do obozu, rozdarte powietrze zatrzeszczało, zamrugały szare prześwity między wagonami, i nagle strzępy przestrzeni i światła jesiennego poranka znowu połączyły się w jedno miarowo sunące torowisko.
Pomocnik maszynisty wyjął lusterko z kieszeni i obejrzał swój usmolony policzek. Maszynista ruchem ręki poprosił o lusterko.
Pomocnik rzekł wzburzonym głosem:
– Ach, genosse Apfel, gdyby nie ta dezynfekcja wagonów, to mógłbym się założyć, że dalibyśmy radę wrócić przed obiadem, a nie o czwartej, i to jeszcze zmordowani. Tak jakbyśmy nie mogli zrobić dezynfekcji u nas na węźle.
Stary miał dość tego wiecznego gadania o dezynfekcji.
– Daj długi sygnał – polecił. – Mamy jechać nie na zapasowy, tylko prosto na główny plac rozładunkowy.
2
W niemieckim obozie Michaił Sidorowicz Mostowski po raz pierwszy od czasów II Kongresu Kominternu mógł na serio wykorzystać swoją znajomość języków obcych. Przed wojną, w Leningradzie, nieczęsto miał okazję rozmawiać z cudzoziemcami. Teraz przypomniały mu się lata emigracji w Londynie i w Szwajcarii; grupy rewolucjonistów rozmawiały tam, śpiewały i kłóciły się w wielu europejskich językach.
Sąsiad z pryczy, włoski ksiądz Gardi, powiedział Mostowskiemu, że w obozie siedzą ludzie pięćdziesięciu sześciu narodowości.
Los, kolor skóry, ubranie, tupot nóg, nieśmiertelna zupa z brukwi i sztucznego saga, które Rosjanie nazywali „rybim okiem”, wszystko to było jednakowe dla dziesiątków tysięcy mieszkańców baraków obozowych.
Dla kierownictwa obozu ludzie różnili się numerami i barwą trójkątnej naszywki na kurtce: czerwony winkiel mieli polityczni, czarny – sabotażyści, zielony – mordercy i złodzieje.
Ludzie mówili różnymi językami i nie rozumieli się nawzajem, ale złączeni byli wspólną dolą. Znawcy fizyki molekularnej czy starożytnych rękopisów leżeli na pryczach obok włoskich chłopów i chorwackich pastuchów, nieumiejących się nawet podpisać. Ci, którzy dawniej mieli własnego kucharza i martwili ochmistrzynię swoim kiepskim apetytem, oraz ci, którzy jedli solone dorsze, szli obok siebie do pracy, stukając drewnianymi podeszwami, i tęsknie popatrywali, czy nie nadchodzą kostträgerzy, czyli roznoszący jedzenie – „kostrygi”, jak ich nazywali mieszkający w blokach Rosjanie.
Podobieństwo losów ludzi z obozu rodziło się z różnic między nimi. Więzień mógł wspominać ogródek przy zakurzonej włoskiej drodze, ponury szum fal Morza Północnego albo pomarańczowy abażur w gabinecie sztabowym na peryferiach Bobrujska – ale każdy z nich bez wyjątku pielęgnował w duszy piękny obraz przeszłości.
Im ciężej żyło się człowiekowi, zanim trafił do obozu, tym zawzięciej kłamał. Kłamstwo to nie miało żadnego praktycznego celu, służyło sławieniu wolności – poza obozem człowiek nie może być nieszczęśliwy…
Obóz ten przed wojną zwał się obozem dla przestępców politycznych.
Powstał nowy typ więźniów politycznych, stworzony przez narodowy socjalizm – zbrodniarze, którzy nie popełnili żadnej zbrodni.
Wielu trafiło do obozu za krytyczne uwagi o reżimie hitlerowskim, wypowiedziane w rozmowach z przyjaciółmi, za dowcipy polityczne.