Kamerad, gut, Brot, Suppe, Kinder, Zigarette, Arbeit i jeszcze jakiś tuzin słów niemieckich, powstałych w łagrach: Blockälteste, Kapo, Vernichtungslager, Appellplatz, Wachraum, Flugfeld, Lagerschutz – wystarczyło, żeby wyrazić to, co jest szczególnie ważne w prostym i zarazem skomplikowanym życiu obozowym.
Były i słowa rosyjskie – riebiata, tabaczok, towariszcz – których używali więźniowie różnych narodowości. A rosyjskie słowo dochodiaga, określające człowieka w stanie bliskim śmierci, stało się wspólne dla wszystkich, zjednoczyło pięćdziesiąt sześć obozowych narodowości.
Z zapasem kilku, może kilkunastu słów wielki naród niemiecki wdarł się do miast i wsi, zamieszkanych przez wielki naród rosyjski; miliony wiejskich bab, starców, dzieci rosyjskich i miliony niemieckich żołnierzy porozumiewało się słowami matka, pan, ruki wwierch, kurka, jajka, kaputt. Z tego porozumienia jednak nie wynikało nic dobrego. Do tego, czego dokonywał w Rosji, wielkiemu narodowi niemieckiemu te słowa jednak wystarczały.
Tak samo nic dobrego nie wynikało z tego, że Czerniecow zagadywał radzieckich jeńców wojennych o różne rzeczy; a przecież językiem władał znakomicie, przez dwadzieścia lat emigracji nie zapomniał rosyjskiego. Nie mógł zrozumieć radzieckich jeńców, oni zaś go unikali.
Nie umieli się również porozumieć między sobą radzieccy jeńcy – jedni byli gotowi umrzeć, byle nie zdradzić, inni zamierzali wstąpić do wojsk Własowa. Im dłużej jedni i drudzy rozmawiali i spierali się, tym gorzej się rozumieli. A potem już tylko milczeli, pełni wzajemnej pogardy i nienawiści.
W tym bełkocie niemych i w perorach ślepych, w tej ciżbie nieszczęśników, których połączyły strach, nadzieja i cierpienie, w niezrozumieniu, nienawiści ludzi mówiących tym samym językiem znalazła najdobitniejszy wyraz jedna z tragedii dwudziestego wieku.
6
W dniu, kiedy zaczął sypać śnieg, wieczorne rozmowy jeńców rosyjskich przenikał szczególny smutek.
Nawet pułkownik Złatokrylec i komisarz brygadowy Osipow, zawsze energiczni, pełni wewnętrznej siły, stali się ponurzy i nierozmowni. Smutek ogarnął wszystkich.
Major artylerii Kiriłłow siedział przygarbiony na pryczy Mostowskiego i ledwie dostrzegalnie kiwał głową. Wydawało się, że nie tylko ciemne oczy, ale całe jego olbrzymie ciało przepełnione jest smutkiem.
Podobny wyraz oczu mają nieuleczalnie chorzy – patrząc w takie oczy, nawet najbliżsi, pełni współczucia ludzie, myślą sobie: „Bodajbyś już umarł”.
Wszędobylski Kotikow o żółtej twarzy, wskazując Kiriłłowa, szeptem powiedział do komisarza:
– Albo się powiesi, albo pójdzie do własowców.
Mostowski, rozcierając porośnięte siwą szczeciną policzki, spróbował dodać im otuchy:
– Słuchajcie mnie, kozaczkowie. Czyżbyście nie rozumieli? Każdy dzień istnienia państwa stworzonego przez Lenina jest coraz trudniejszy do zniesienia dla faszyzmu. Faszyzm nie ma wyboru – musi albo nas pożreć, zniszczyć, albo sam zginąć. Przecież nienawiść faszystów do nas świadczy o słuszności idei leninowskiej. To jeszcze jeden, niebagatelny, dowód. Zrozumcie, że im większa nienawiść faszystów do nas, tym większa powinna być pewność, że nasza sprawa jest słuszna. I damy im radę.
Gwałtownie odwrócił się do Kiriłłowa i dodał:
– No, co z wami? Pamiętacie, jak to było u Gorkiego? Kiedy chodził po więziennym dziedzińcu, jakiś Gruzin krzyczał: „Co ty chodysz taka kura, ty chody głowa do góry!”.
Wszyscy się roześmiali.
– Tak jest, chodźcie z podniesioną głową – powiedział Mostowski. – Pomyślcie tylko: olbrzymie, potężne państwo radzieckie broni idei komunizmu! Niech no Hitler spróbuje pokonać i państwo, i ideę. Stalingrad trzyma się, broni. Przed wojną myśleliśmy czasem: „Czy nie jesteśmy zbyt surowi, nie za mocno przykręciliśmy śrubę?”. Ale teraz faktycznie nawet ślepy widzi, że cel uświęca środki.
– Tak, śrubę przykręcili u nas mocno. Dobrze to ujęliście – zauważył Jerszow.
– Za mało przykręcili – rzekł generał Gudź. – Gdyby przykręcili mocniej, to Niemcy nie doszliby do Wołgi.
– Nie nam uczyć Stalina – rzekł Osipow.
– Właśnie – przytaknął Mostowski. – A jeśli nawet przyjdzie zginąć w kazamatach albo w podziemnych kopalniach, nic już na to nie poradzimy. Nie trzeba teraz o tym myśleć.
– A o czym? – spytał głośno Jerszow.
Siedzący obejrzeli się, potem spojrzeli po sobie i nic nie powiedzieli.
– Ej, Kiriłłow, Kiriłłow – odezwał się nagle Jerszow. – Słusznie nasz ojciec mówi: powinniśmy się cieszyć, że faszyści nas nienawidzą. My ich, a oni nas. Rozumiesz? Pomyśl tylko – trafić do swoich, do łagru, swój do swego. To jest prawdziwe nieszczęście! A tutaj co! Silni z nas ludzie; jeszcze damy Niemcom bobu.
7
Przez cały dzień dowództwo 62. Armii nie miało łączności z jednostkami. Przestały działać liczne radiostacje sztabowe, kable wszędzie zostały przerwane.
Bywały chwile, kiedy ludziom patrzącym na pokrytą drobnymi falami Wołgę wydawało się, że to rzeka jest nieruchoma, a brzegi drżą i falują. Setki ciężkich dział radzieckich prowadziło ogień zza Wołgi. Nad niemieckimi pozycjami na południowym zboczu kurhanu Mamaja unosiły się kłęby ziemi i gliny.
Te kłęby przesiewane były potem przez dziwne, niewidzialne sito, które tworzyła siła ciężkości: ciężkie grudy i bryły spadały na ziemię, a lekka chmura wzbijała się do nieba. Po kilka razy na dzień czerwonoarmiści, ogłuszeni, z rozpalonymi oczami, ścierali się z niemieckimi czołgami i piechotą.
Dowództwu, oderwanemu od wojsk, dzień wydawał się niesamowicie długi.
Czujkow, Kryłow i Gurow próbowali czymś wypełnić ten dzień, stwarzali pozory działania – pisali listy, spierali się o możliwe ruchy nieprzyjaciela, żartowali, pili wódkę, z zakąską i bez, milczeli, wsłuchując się w huk bomb. Żelazny wicher wył wokół okopu, zmiatał wszystko, co żyło, co na chwilę choćby wystawiło głowę nad powierzchnię ziemi. Sztab był sparaliżowany.
– Zagrajmy w durnia – zaproponował Czujkow i przesunął na róg stołu dużą, pełną niedopałków popielnicę.
Nawet Kryłowa, szefa sztabu, opuścił spokój. Stukając palcem w stół, powiedział:
– Nie ma gorszej sytuacji, niż tak czekać, czy aby człowieka nie pożrą.
Czujkow rozdał karty i ogłosił: „Czerwień jest atu”; potem nagle pomieszał talię i powiedział:
– Siedzimy jak kurczęta i rżniemy w karcięta. Nie, nie mogę!
W zamyśleniu jego twarz wydawała się straszna; malował się na niej wyraz ostatecznej udręki i nienawiści.
Gurow rzekł w zadumie, jakby przeczuwał swój los:
– Tak, po takim dniu można umrzeć na atak serca.
Potem roześmiał się i dodał:
– W dywizji wyjść za dnia do wychodka to straszna rzecz, nie do wyobrażenia! Opowiadali mi, że szef sztabu u Ludnikowa wpada do schronu i woła. „Hura, chłopaki, wysrałem się!”. Patrzy, a tam w środku siedzi lekarka, w której się kochał.
Z nastaniem mroku naloty niemieckie się skończyły. Bardzo możliwe,