Zgodnie ze znaną maksymą Terencjana losy książek zależą od czytelnika i jego pojętności. Jeśli jednak odniesiemy ją do literatury rosyjskiej okresu radzieckiego, zabrzmi w niej gorzka ironia. Trudno bowiem nie pomyśleć, jaki czytelnik rozstrzygał tam o losach książki; ba, nierzadko i samego autora. Ale też akt twórczy nie był już sprawą indywidualną, pisarz stał się funkcjonariuszem państwa; odtąd ono decydowało, czy dzieło – a niekiedy i sam autor – ma prawo do istnienia. Odbiór czytelniczy nie stanowił etapu ani końcowego, ani też najważniejszego. Poczytności nie uważano bynajmniej za zaletę, przeciwnie, im chętniej kupowano czyjeś książki, tym więcej mogły one narobić szkody; wszystkie totalitaryzmy traktują przecież ludzi jak dzieci. Państwo nie musiało zresztą działać bezpośrednio, wystarczyło stworzyć odpowiedni mechanizm, by zapewnić książce prawdziwą drogę przez mękę, nim dotrze do czytelnika w zwykłym sensie. Troszczył się o to czytelnik świadomy, tzn. na tyle pojętny, by wiedzieć, czego akurat oczekuje władza, powołujący się zawsze na względy ideowe, kierujący się zaś najczęściej pobudkami osobistymi. Mógł nim być zawistny kolega po piórze, mogło być po prostu kompletne zero, rade, że ma okazję wyżyć się na kimś wybitnym. Natura ludzka jest pod tym względem dość stała.
Twardowski prawdopodobnie wiedział już to, czego nie wiedział Grossman. W kolegium redakcyjnym „Nowego Miru” zasiadał niejaki Michaił Bubiennow, autor powieści wojennej Biała brzoza, który od początku sprzeciwiał się drukowi książki Grossmana. Nie mogąc inaczej zaszkodzić rywalowi, poczekał na sprzyjającą chwilę i wysłał wprost do Stalina recenzję-donos. Uzyskała ona najwyższą aprobatę i 13 lutego miała ukazać się w „Prawdzie” pod tytułem O powieści «Za słuszną sprawę» W.S. Grossmana. Tu już ani Fadiejew, ani Twardowski nie mogli pomóc, co więcej, sami poczuli się zagrożeni; stąd właśnie wynikła ich zmiana frontu i samokrytyka, jaką później złożyli. Bubiennow zarzucał autorowi między innymi, że nie stworzył ani jednej typowej dla narodu radzieckiego wielkiej postaci. „Grossman chce dowieść – pisał – że nieśmiertelnych czynów dokonują ludzie zwyczajni. Pod pozorem zwyczajności na pierwszy plan wysunął galerię ludzi małych, nieznaczących… W. Grossman w ogóle nie pokazuje partii jako organizatora zwycięstwa…”. I tak dalej, i tak dalej. Nie obeszło się oczywiście bez wytknięcia rodzinie Szaposznikowów przyjaźni z lekarką Lewinton. Znaleziono więc kolejnego „szkodnika”. W prasie zaczęła się kampania anty-Grossmanowska, w redakcjach i wydawnictwach zwoływano zebrania, na których należało się odciąć, dać odpór, potępić. Szukano tych, którzy mieli nieszczęście chwalić powieść, wszczynano prowokacyjne rozmowy na jej temat. Podłączenie sprawy Grossmana do sprawy lekarzy kremlowskich wróżyło jak najgorzej. Teraz już nie o książkę chodziło, ale o życie.
Istnieje niemało dowodów na to, że sprawa lekarzy miała być przygrywką do radzieckiego „ostatecznego rozwiązania”. Stalin szykował na marzec 1953 roku proces pokazowy; po publicznej kaźni miała nastąpić deportacja wszystkich Żydów radzieckich na Syberię. Przygotowano nawet list, w którym same ofiary miały prosić o wysiedlenie w obawie przed gniewem ludu. Ale to była inicjatywa władz; inny list skierowany do Stalina szykowali sami działacze żydowscy: odcinali się w nim od „morderców”, ale zapewniali, że nie ma z tą sprawą nic wspólnego naród żydowski, który w związku z tym nie zasługuje na karę. Grossmana przekonano, że dla ratowania rodaków list taki powinien podpisać; uczynił to, ale nigdy sobie tego nie wybaczył. Tymczasem w kraju panowała iście pogromowa atmosfera; nierzadkie były wypadki napaści na Żydów; Grossman przeniósł się więc na daczę Lipkina w Iljinskoje, spodziewając się rychłego aresztowania. Nie posłuchał jednak Fadiejewa, który radził mu się „pokajać”.
Do aresztowania nie doszło. W przeddzień święta Purim, upamiętniającego ocalenie Żydów, umarł Stalin. Dla całego kraju to był wstrząs, zapowiadający późniejsze zmiany. Ten, który, wydawałoby się, był w stanie zmieniać orbity planet, mógł zachorować i umrzeć jak zwykły człowiek. Jak napisze później Grossman w swoim ostatnim utworze Wszystko płynie: „Stalin umarł bez osobistego polecenia samego towarzysza Stalina”.
W rok później „Wojenizdat” wydał w końcu powieść Za słuszną sprawę; jej pełna, nieocenzurowana wersja ukazała się w roku 1956.
* * *
Byłoby dziwne, gdyby te perypetie nie wpłynęły w żaden sposób na kształt drugiej części powieści o Stalingradzie, którą autor zaczął pisać od razu po ukończeniu pierwszej. Istotnie, rozpoznamy je z łatwością w historii odkrycia Sztruma. W książce znajdziemy też próbę rekonstrukcji ostatnich dni matki Grossmana, śmierć pasierba; nawet dzieje ostatniej, niespełnionej miłości do żony zaprzyjaźnionego poety Nikołaja Zabołockiego. Miałoby się ochotę użyć wytartego zwrotu, że Życie i los napisał własną krwią.
Ale wpływ wojennych i powojennych przeżyć i przemyśleń Grossmana nie ogranicza się oczywiście do fabuły. Dziesięcioletnia praca nad powieścią doprowadziła do takich przewartościowań, na jakie przed Grossmanem nie zdobył się żaden z mieszkających w ZSRR pisarzy.
W rezultacie można nawet kwestionować fakt, że mamy do czynienia z dalszym ciągiem Słusznej sprawy. Co do akcji i postaci nie ma wątpliwości: w ostatnim rozdziale pierwszej części komisarz Krymow przeprawia się do Stalingradu, i tam znajdziemy go w części drugiej, zaraz po tym gdy poznamy dalsze losy starego bolszewika Mostowskiego.
Zmienia się jednak nieco metoda artystyczna. Pierwsza część ze swoją niespieszną narracją rzeczywiście zapowiada się jak nowa Wojna i pokój, druga nawiązuje do niej choćby poprzez sam tytuł. Ale to mylny trop. Tołstojowski jest tu raczej rozmach – szerokość panoramy, liczba postaci. Lepiej byłoby prześledzić inspiracje dziennikarskie, Grossman dojrzewał przecież literacko w erze rozkwitu reportażu. Życie i los wychodzi zresztą po polsku bez pierwszej części; okazuje się jednak, że tak można je czytać, przydaje to nawet książce swoistego uroku i robi wrażenie chwytu pisarskiego. Trzykrotnie np. Sztrum wspomina metaforę Czepyżyna z zakwaszonym ciastem, ale samej rozmowy z nim nie ma. Czytelnik nie znajdzie też odpowiedzi na tradycyjne pytanie „Czy Numa wyszła za Pompiliusza?”, wątki nie zostają doprowadzone do końca. Niestety, epoka była taka, że mało który z nich miałby szansę na happy end.
Radykalnie natomiast zmienia się wymowa powieści, inaczej widzi teraz autor sens przełomu stalingradzkiego.
Wybuch wojny zaskakuje armię, którą w czystkach lat 1937–39 Stalin pozbawił kompetentnego dowództwa. Mimo to pojawiają się samorodne talenty wojskowe; w godzinie próby okazuje się, na kogo kraj może naprawdę liczyć, na kim naprawdę się opiera. Czynownicy partyjni muszą przekazać część władzy fachowcom, sięgnąć nawet po więźniów, takich jak realny Rokossowski czy fikcyjny Darieński. Pułkownik Nowikow zostaje przełożonym generała Nieudobnowa, bo ten poza tropieniem i torturowaniem urojonych szpiegów nic nie umie. Ale niedawni kaci się nie zmienili, czekają z utęsknieniem, kiedy wszystko wróci do normy. Rozbudzona swoboda napawa ich szczerym lękiem, boją się jej bardziej niż Niemców.