W mieszkaniu Miisy chodzi za mną delikatny, metaliczny zapach starych rur. Sufit jest wysoki, podłoga ze zmatowiałego drewna. Stara zabudowa. Dookoła niebieskie baloniki z białymi literami – „Suomi Sata”. Sto lat Finlandii. Chociaż to dopiero za rok, już teraz Finowie kupują wino, czekoladki, pamiątkowe kubki i kremy do rąk z tym napisem.
Dziewczyny mają na sobie czarne drogie sukienki i wysokie obcasy. Blond, prawie białe, naturalnie proste włosy ułożyły w skomplikowane fryzury. Na twarzach najmodniejszy makijaż w stylu Kim Kardashian – gęste brwi, ciemny kontur, sztuczne rzęsy. I oczywiście rozświetlacz. Dzięki temu na zdjęciach, które robią, otwierając butelki wina, jaśnieją jak gwiazdy w światłach reflektorów. Faceci nie wyglądają gorzej. Wszyscy noszą najmodniejszą w tym roku fryzurę, z dłuższym przodem i wygolonymi na krótko bokami. Do tego zabawne koszule w koty, lizaki czy jaszczurki. Spod rękawów wysypuje się skórzana i metalowa biżuteria.
Flirtują, wymieniają się kontaktami na Facebooku, ale najważniejsze odbywa się na ekranie telewizora, który stoi pośrodku sali jak honorowy gość. Życie żadnej z obecnych tu osób nie jest tak interesujące jak to, co się dzieje po drugiej stronie ekranu. Coroczny bal u prezydenta. Zaproszeni są tylko najznamienitsi obywatele Finlandii. Dwa tysiące ludzi, w tym politycy, artyści, sportowcy, komicy, gwiazdy tradycyjnej, nostalgicznej piosenki nazywanej iskelmä, weterani wojenni. Komentujemy ich stroje, kiedy ustawiają się w długiej kolejce po uścisk dłoni prezydenta. Potem będą też występy, toasty, tańce i muzyka. My będziemy stać i oglądać ich do końca wieczoru i nie zatańczy nikt.
Rok później fiński Dzień Niepodległości świętuję z Jessicą w Szwecji, w średniej wielkości salce na Uniwersytecie Sztokholmskim. Są toasty, złote dekoracje i stoły pełne małych przystawek ułożonych na niebiesko-białych serwetkach. Śpiewamy iskelmä razem ze stowarzyszeniem starszych miłośniczek Kalevali. Kiedy kończy się dwugodzinna rezerwacja salki, jedziemy świętować niepodległość do kina. Dzisiaj premiera długo wyczekiwanego Żołnierza nieznanego.
Żołnierz nieznany, czyli Tuntematon sotilas, to być może najważniejsza książka w historii Finlandii, zaraz po Kalevali. Nowela wojenna autorstwa Väinö Linny doczekała się ponad sześćdziesięciu wydań i trzech adaptacji filmowych. Opowiada o losach żołnierzy uczestniczących w wojnie kontynuacyjnej. Jest w niej miejsce nie tylko na bohaterstwo, ale również na tchórzostwo, nieudolność i pijaństwo żołnierzy. A ponad tym wszystkim na bezsensowność i bezbrzeżną nudę wojny. Linna luźno oparł książkę na własnych doświadczeniach z linii frontu, a mimo wszystko zarzucano mu tworzenie fałszywego obrazu wojny.
Jak to jest zabić człowieka? „Nie wiem, ja zabijam tylko wrogów” – tłumaczy na ekranie doświadczony żołnierz Rokka, a ze zgromadzonych w kinie fińskich serc wydobywa się głębokie westchnienie. Film kończy się źle, tak jak wojna. Dziesięć minut po zakończeniu seansu widzowie nadal tkwią w fotelach i ocierają łzy. Tuntematon sotilas to opowieść, która trafia do Finów, bo rodzina każdego z nich w jakiś sposób związana jest z wojną. Nawet jeżeli tego nie chce. A większość chce. Przy okazji rozmów o historii najlepiej widziane jest karelskie pochodzenie, ale równie dobry okazuje się pradziadek w wojnie zimowej. Tak jak w Polsce każdy ma swojego „dziadka w powstaniu”.
Finowie, podobnie jak Polacy, z namaszczeniem przeżywają swoje wielkie porażki. Pierwsza to setki lat okupacji szwedzkiej. Herman Lindqvist, autor książki När Finland var Sverige [Kiedy Finlandia była Szwecją], przekonuje, że Finlandia nie mogła się znaleźć pod żadną okupacją, bo taki kraj po prostu nie istniał, a język nie miał w tamtych czasach znaczenia. Faktem jednak jest, że przez przynależność do Szwecji Finlandia wciągana była w szwedzkie wojny. Do dzisiaj stosunki szwedzko-fińskie są trudne. Z jednej strony Szwedzi mówią o svenskhatet, czyli nienawiści do Szwedów, a Finowie odpowiadają im, że emancypacja Finlandii pozostawiła w Szwedach kolonizatorskie poczucie winy. Z drugiej strony Finowie jednocześnie marzą o Szwecji i jej nienawidzą. Chętnie przeprowadzają się tam, ale witani są często wciąż z niechęcią.
W książce Den första veckan grät jag… [Przez pierwszy tydzień płakałam] szwedzkojęzyczne Finki, które wyemigrowały do Szwecji po II wojnie światowej, wspominają, jak Szwedzi nie chcieli usiąść z nimi przy tym samym stole, prześladowali je, a w najlepszym wypadku wyśmiewali ich dialekt. Obecnie szwedzki rasizm wobec Finów jest już w zaniku. Dlaczego? Wraz z falą nowej imigracji w Szwecji pojawili się „gorsi” od nich.
Druga spektakularna porażka Finów to wojna domowa w 1918 roku. Valkoiset, biali, wspierani byli przez Niemcy, a punaiset, czerwoni – przez Rosję Radziecką. Wojna zakończyła się zwycięstwem tych pierwszych, ale do dzisiaj budzi kontrowersje. Finowie nadal nie są pewni, dlaczego tak krótko po odzyskaniu ukochanej niepodległości podzielili się wewnętrznie.
– Robiliśmy dziwne pokazy, przebieraliśmy się w stroje z epoki i kombatanci, biali, przychodzili nas oglądać jak w zoo. Na szczęście w wojsku byłem tylko pół roku – tak wspomina obowiązkową służbę wojskową Jussi, pracownik laboratorium chorób nowotworowych z Salo. Przy obiedzie opowiada mi historię Finlandii w okruszku. Mówi też o rodzinie. Ich akurat ominęły wszystkie wojny. – Linia podziału biegła przez Tampere, całe południe było czerwone. W Finlandii czasem lepiej nie mówić, skąd się pochodzi, żeby nie ujawniać, po której stronie stali twoi przodkowie. Wynik wojny ma do dzisiaj wpływ na politykę. Wielu polityków to potomkowie białych. Oficerowie wojsk lądowych, w których służyłem, wywodzili się z rodzin z tradycjami wojskowymi. Białymi tradycjami. I nazywali wojnę domową vapaussota, czyli wojną o wolność. Po fińsku mówi się raczej sisällissota albo kansalaissota, czyli wojna domowa, bardziej neutralnie.
Trzecia z porażek Finów to przegrane wojny: zimowa i kontynuacyjna, a w ich konsekwencji utrata Karelii, czyli fińskich „Kresów”. Finowie nie tylko musieli przyłączyć się do nazistów, ale wcześniej w wyniku przegranej wojny zimowej zmuszeni byli oddać tereny wschodniej Finlandii Związkowi Radzieckiemu. Ponad czterysta tysięcy Karelczyków, dziesiąta część ówczesnej populacji Finlandii, zostało ewakuowanych. Rodziny dostawały czasem dwie–trzy godziny na to, żeby spakować dobytek całego życia. Wszystko, co łatwopalne, wykorzystano do podpalenia wiosek, by nie zostawiać ich Rosjanom. Dzieci żegnały się z krowami, a potem z pociągu oglądały, jak ich domy płoną.
Trauma utraty Karelii do dzisiaj inspiruje poetów, pisarzy i muzyków. Najbardziej znanym utworem na ten temat jest Karjalaisten laulu [Piosenka Karelczyków]. Autor Pekka Juhani Hannikainen napisał w niej pod koniec XIX wieku, że w Karelii „nie ma bogactw, nie ma dobrego ziarna, ale jest obfitość pieśni” i choć życie jest trudne i pełne prześladowań, to przecież Karelia jest matką opowieści o Väinämöinen i magicznym Sampo. Marzył też o powrocie Karelii do „słodkiej Finlandii”.
Finowie chętnie wyjeżdżają do swojej ziemi utraconej. Najczęściej w zorganizowanych wycieczkach autokarowych, w wyłącznie fińskim towarzystwie. Chcą zrozumieć historię rodzinną, są zainteresowani wojną albo pragną zobaczyć krainę Kalevali. Z szacunkiem odnoszą się do obecnych mieszkańców Karelii, a w zamian Rosjanie z cierpliwością wysłuchują ich rzewnych, nostalgicznych pieśni wyśpiewywanych w barach. Nawet młodzi Finowie czują więź z historyczną krainą, chociaż jej godło znają tylko z puszki piwa Karjala.
Kiedy w końcu wychodzimy z sali kinowej, Jessica