– Zanim zająłem się programowaniem zawodowo, siedem lat pomagałem w firmie ojca. Pracowałem parę dni w tygodniu, wieczorami, czasami nocą. Rodzice zrobili mi w swoim domu pracownię z oddzielnym wejściem, żebym mógł przyjść o każdej porze. W firmie robimy zdjęcia domów z lotu ptaka. Drukuje się je potem, oprawia i sprzedaje. W ciągu roku zajmowałem się oprawianiem.
Samo robienie ram było monotonne, ale podobało mi się. Słuchałem muzyki i podcastów historycznych, całkiem relaksujące zajęcie. Tylko mimo wszystko było ciężko, bo jak tu studiować matematykę, uczyć się programowania i jeszcze pracować po nocach? Przed egzaminami właściwie nie spałem.
Latem pracowałem bardziej intensywnie. Jeździłem na Alandy sprzedawać bezpośrednio. Podróż była trudna. Najpierw parę godzin na promie, potem dojazd do hotelu. Wstajesz o świcie, a tego samego dnia musisz zacząć sprzedaż. Przez siedem lat nie miałem wakacji. Jeździłem po wyspach i pukałem do drzwi. Opowiadałem ludziom o zdjęciach, pokazywałem im je, zapraszali mnie na kawę, na obiad. Głównie starsi ludzie, w wieku mojego ojca. Zdjęcia ich domów robiliśmy wcześniej, to nie kosztuje tak dużo, ale cena gotowego produktu zaczyna się od pięciuset albo i tysiąca euro. Dużo? Takie zdjęcie to historia, historia domu i rodziny. To jest bardzo ważne.
Wszyscy są oczywiście bardzo mili na Alandach, ale to było męczące zajęcie, cały czas się uśmiechać, słuchać, stosować różne małe triki. Na przykład mówiłem, że mam długopis, i po chwili wyjmowałem go z kieszeni. To dobry sposób na zdobycie zaufania. Tak jakoś działa ludzki mózg.
Niektórzy opowiadali ciekawe historie, zwłaszcza starsi. Dużo się nauczyłem od nich o życiu. Ale samo jeżdżenie od rana do nocy, w upale, przy tej wilgotności, było wyczerpujące. Pracowałem po dwanaście, po piętnaście godzin. Musiałem sprzedać wystarczająco dużo, żeby zarobić na cały rok i opłacić podróż na Alandy. Sam hotel kosztował pięćdziesiąt euro dziennie. Oczywiście miałem kryzysy, czasami płakałem. Rok temu nie wytrzymałem, wróciłem po miesiącu. Bałem się, że ojciec będzie zawiedziony. Był. Zatrudniał mnie oficjalnie, na umowę, ale płacił mniej niż reszcie pracowników. Powinienem był już wcześniej złożyć podanie o podwyżkę, ale nie chciałem prosić własnego ojca. Zresztą rodzice kupią mi czasem buty czy kurtkę.
Zanim zatrudniłem się u ojca, pracowałem w fabryce. Pracowałem, odkąd tylko to było legalne, czyli od piętnastego roku życia. Tylko w wakacje. Mieszkałem z rodzicami, więc nie miałem wielkich wydatków. To nie było takie złe zajęcie. Powtarzalne czynności, mechaniczna praca przy taśmie, całymi godzinami i dniami. Składałem elektronikę. Nie musiałem wiedzieć nic o tym, co składam, albo jak to działa, wykonywałem pięć ruchów i tyle. Faceci, z którymi pracowałem, byli już głusi od niskich dźwięków. A ja po wakacjach czułem, że ręce mi się automatycznie układają do tej maszyny.
Jeszcze zanim zacząłem pracować w fabryce, wykonywałem drobne manualne prace w mökki ojca. Za parę euro. Pod koniec kwietnia zaczynają się przygotowania do lata. Trzeba podłączyć wodę, ogrzać budynki, sprawdzić wychodki. Ja pomagałem w heblowaniu desek, bo ojciec zawsze coś budował. Na przykład tę saunę i ten domek dwupiętrowy. Sam też zbudowałem komórkę na narzędzia. To miał być mój domek, wyszła komórka. Ale zrobiłem też rampę do jazdy na desce, z tego jestem dumny! Rozbudowywałem ją w każde wakacje, pewnie ze trzy lata. Do dzisiaj tam stoi.
Najlepszą pracę miałem, kiedy byłem zupełnie mały. W wakacje, gdy ojciec pracował i byliśmy w mieście, mama zabierała nas do parku na puszki. Siedziała na kocu albo rozmawiała z koleżankami, a ja z bratem biegaliśmy z wielkimi torbami na śmieci. W Finlandii jest z tego niezła kasa, dwadzieścia pięć centów za puszkę i pięćdziesiąt za większą butelkę po coli. Najlepsze były wieczory i święta. Puszki leżały wszędzie. Ścigaliśmy się, kto nazbiera więcej. Ja oczywiście wygrywałem, bo jestem starszy. Może dzięki tym dziecięcym łowom dzisiaj lubię biegać. Nigdy nie wyrzucam puszek, nawet jakbym musiał nosić je cały dzień w plecaku. Zawsze w bagażniku mam torbę. Wieczorem, jeżeli nikt za mną nie jedzie, czasami się zatrzymuję, wyskakuję z samochodu i zabieram jakąś leżącą przy drodze.
Lubię oszczędzać. Bez celu, po prostu kocham mieć pieniądze. Mógłbym pracować od rana do wieczora, w weekendy, aż do zawału, aż wpadnę w depresję, aż będę chciał się zabić. Byle mieć więcej pieniędzy. Po co? Po prostu. Nie po to, żeby zbierać na dom czy na wyjazd. Po nic. Pracować, żeby pracować. Innego sensu życia nie widzę.
Nigdy nic nie wyrzucę. Nawet brudne ścierki upiorę i będę ich używać. Przyciski w mikrofalówce muszę naciskać po trzy razy, ale jej nie wyrzucę. Nie wyrzucę nic tylko dlatego, że jest brzydkie, stare i zniszczone. Nawet koszulki. Marki nie mają dla mnie znaczenia, ubrania mogę kupować w Lidlu. Widzisz te buty? Wyglądają na drogie, skórzane, a kupiłem je w Stockmannie[4]. Musiałem, w poprzednich zrobiły się dziury.
Trzy lata temu zacząłem grać na giełdzie. Kupiłem akcje paru firm, między innymi H&M, wydałem może ze dwieście euro. Dobrze na nich zarabiałem, ale nie mam już czasu, do tego trzeba bardzo dużo czytać, wiedzieć, co się dzieje w świecie ekonomii, kto co poleca. I patrzenie na cyferki było zbyt uzależniające. Ale się nie poddaję, w internecie są pieniądze. Gram w pokera, wygrałem już sto euro na czysto. I inwestuję w kryptowalutę dogecoin. To taki bitcoin, tylko z pieskiem Doge. Dlaczego akurat w tę? No zobacz, jaki Doge jest słodki!
W świeckiej Finlandii religią jest praca. Pracę trzeba znaleźć wcześnie, jak Nicklas, chodzić do niej punktualnie i nie narzekać, tylko piąć się powoli po drabinie awansu. W oczekiwaniu na tę dobrą, w wielkiej firmie, bez wstydu można zatrudnić się w kiosku czy na straganie z owocami. Liczy się to, żeby coś robić i aktywnie uczestniczyć w życiu społeczności. Żeby się przydawać. Ten, kto jest bezrobotny, a nie ma ku temu większych powodów, traktowany jest z podejrzliwością.
Obowiązki
Przed ślubem Peter obiecał żonie, że nie zostaną w Turku na zawsze. Kiedy tylko zarobią wystarczająco dużo, sprzedadzą firmę i wybudują ogromny dom na wsi, gdzieś na archipelagu. W marzeniach Kerstin dom był drewniany, pomalowany na ceglastą czerwień, prosty z zewnątrz i nowocześnie wyposażony wewnątrz. Z wielkim ogrodem i szklarnią, która daje świeże owoce i warzywa przez cały rok. Odgrodzony od świata nie płotem, ale drzewami, na których wiewiórki wywijają salta.
Lata wcześniej Peter wyjechał z maleńkiego miasteczka na archipelagu i zdobył dobrze płatną pracę w stolicy. Pracował tam od pięciu lat, kiedy w firmie pojawiły się problemy finansowe. Poczekał, wziął kredyt i tuż przed momentem całkowitego upadku wykupił ją za bezcen. Nie wiedział nic o zarządzaniu, ale znał się na ludziach. Wiedział, jak rozmawiać, jak zdobywać zaufanie, jak sprawiać, by po spotkaniu klienci czuli się usatysfakcjonowani i nie żałowali wydanych pieniędzy. Ta umiejętność pozwoliła mu podwoić, a z czasem potroić sprzedaż z okresu świetności firmy. Zatrudnił dziesięciu, dwudziestu, w końcu pięćdziesięciu pracowników.
Kerstin poznał gdzieś pomiędzy pracą a wyjazdami służbowymi. Miała wielkie brązowe oczy, była od niego parę lat starsza, a jej rodzice pochodzili ze Szwecji. Nie przypominała Finek, z którymi umawiał się do tej pory. Była wymagająca i potrafiła dotrzymać mu kroku. Pokazał jej Helsinki i namówił, by przeprowadziła się z nim do Turku. Na krótką chwilę dziewczynę zachwyciły możliwości w dużym mieście – chodziła na gimnastykę, popijała spienioną latte, jadła kanapki z krewetkową pastą i zaczęła uczyć się włoskiego. Od dzieciństwa podejrzewała, że to właśnie włoskiemu pochodzeniu zawdzięcza południowe rysy twarzy.
Pierwsze duże pieniądze zainwestowali w mały jacht. Przepiękna biała żaglówka dla pięciu osób w ciepłych ubraniach. Można nią pruć przez zimne morze, przytrzymując