Tych trzech wilków, w przeciwieństwie do piaskowej pantery, nigdy nie dałoby się oswoić, a Nicci nie miała zamiaru pozwolić im terroryzować i zabijać ludzi. Spojrzała na Bannona i Nathana.
– Musimy to zrobić szybko. Nie dajmy im cierpieć. Nie z własnej winy są potworami.
Lila przytaknęła:
– Tak, tej nocy mamy co innego do roboty.
Nicci mogłaby wykorzystać swój dar i po prostu zatrzymać ich serca – najszybsza i najlitościwsza metoda usunięcia zagrożenia – ale kolczaste wilki pokrywały ochronne runy, przez co były niepodatne na czary. Będzie musiała zabić je zwyczajnie. Dobyła sztylety, Nathan uniósł paradny miecz, Bannon Niepokonanego, Lila zaś chwyciła krótki miecz.
Warczące bestie rozpoznały swoich prawdziwych przeciwników. Zaatakowały wszystkie razem. Nicci cięła i dźgała sztyletami. Wilki próbowały wbić w nią ociekające srebrzystą śliną zębiska, ale uderzyła lewą ręką, rozcinając gardziel jednego ze stworów, a potem wbiła mu w serce drugie ostrze. Mrra skoczyła na zwierzę i powaliła je na ziemię.
Kolczasty wilk był jednak dwa razy cięższy od Nicci i przewrócił ją na ziemię. Jego łapa rozorała jej odsłonięte ramię, lecz wepchnęła głębiej sztylety. Wilk szarpnął się i zadygotał. Jego łeb nagle potoczył się po ziemi – to Bannon odrąbał go jednym cięciem miecza.
Czarodziejka zepchnęła z siebie cuchnące cielsko i zobaczyła, że jest zalana wilczą krwią. Wyszarpnęła sztylety, krew pociekła jej po nadgarstkach. Podniosła się i sprawdziła, czy Nathan potrzebuje pomocy, lecz zwycięski czarodziej stał nad drugą powaloną bestią; jego miecz był czerwony. Nathan wytarł klingę o zmierzwioną sierść. Bannon i Lila zabili trzeciego wilka.
Nicci się uspokoiła. Do mokrej czarnej sukni przylgnęły ziemia i żwir; palce czarodziejki pokrywała lepka krew. Wytarła sztylety o wilcze futro i wsunęła je do pochew. Mrra stanęła przy niej, machając ogonem.
Dwie dziewczynki i ich matka gwałtownie otworzyły liche drzwi szopy przy sklepie garncarza i wyskoczyły z płaczem wprost w ramiona atletycznego mężczyzny. Tłum wiwatował, wykrzykując:
– Nicci! Nicci!
Na początku owej burzliwej nocy ci sami ludzie wiwatowali na cześć Lustrzanej Maski, chociaż to Nicci była prawdziwym przywódcą ich rewolty.
– Nicci, dalej walczymy! – zawołał ktoś. – Dzięki tobie wiemy o co!
– Musimy się wyzwolić od szlachetnie urodzonych! – wykrzyknął inny.
Odwróciła się i zobaczyła dwóch przysadzistych niewolników w burym odzieniu robotników z rzeźni yaxenów. Trzymali z dumą przesiąknięte krwią worki niczym trofea. Naprzód wysunął się ten z wypaloną na czole blizną. Popatrzył na martwe kolczaste wilki.
– Zabiliście te zwierzęta i dzięki wam miasto jest bezpieczne. My dalej będziemy walczyć z naszymi prawdziwymi wrogami.
Zakrwawione worki budziły niepokój Nicci.
– A wiecie, kim są wasi prawdziwi wrogowie?
Obaj niewolnicy podeszli do niej, ignorując Bannona i Nathana, reszta ludzi z ulicy Garncarzy wycofała się do swoich sklepów. Niewolnicy otworzyli worki i cisnęli na ziemię cztery głowy szlachetnie urodzonych. Twarze zastygły w grymasach, oczy wciąż były otwarte. Kikuty szyi były poszarpane i nadal krwawiły.
– To byli okrutni panowie – powiedział ten z blizną. – Bili niewolników i źle ich traktowali.
– Może i mieli dar, ale i tak okazali się śmiertelni – zarechotał drugi.
Parę osób zakrzyknęło radośnie, chociaż większość wydawała się wstrząśnięta i wystraszona własnymi przejściami.
Ten z blizną powiedział:
– Chociaż Lustrzana Maska nas zawiódł, to dobrze mówił. Zemścimy się, a ty nam pomożesz, Nicci. Żądamy sprawiedliwości, zanim odmienimy Ildakar. Teraz to niewolnicy powinni rządzić miastem.
Zanim Nicci zdążyła się odezwać, Nathan wyraził swoje zdanie:
– Drogie duchy, wszyscy powinniście wspólnie rządzić, żeby zbudować dla Ildakaru coś solidniejszego. Jeżeli zabijecie wszystkich szlachetnie urodzonych i mianujecie się nową warstwą rządzącą, to będziecie tak samo okrutni i zdeprawowani jak oni.
– Nigdy! – prychnął ten z blizną, urażony sugestią Nathana; kopnął jedną z głów, która potoczyła się po ulicy jak piłka w grze Ja’La.
– Czarodziej ma rację – odezwała się Nicci. – Nie staram się usprawiedliwić szlachetnie urodzonych: wiem, co zrobili Thora i Maxim. Lecz Ildakar jest waszym miastem, więc nie marnujcie sposobności. Macie robotę do wykonania, ciężką pracę, a ja mam własną misję poruczoną mi przez samego lorda Rahla. – Potrząsnęła głową. – Już i tak wraz z towarzyszami spędziliśmy w Iladakarze za dużo czasu.
Chociaż ochlapani krwią niewolnicy wyglądali na zażenowanych jej słowami, to nie okazali skruchy, tylko wpatrywali się w obcięte głowy. Nicci była pewna, że zanim zamieszki się skończą, będzie więcej zabójstw.
Nie mogła ocalić całego miasta, dobrze to wiedziała. Nie zostałaby ich nową władczynią, nie narzuciłaby swoich praw.
– Teraz jesteście wolni. Zrozumcie, co to oznacza. Mieszkańcy Ildakaru powinni ustanowić własne prawa i ponosić konsekwencje swojego postępowania.
– Obawiam się, że to cena prawdziwej wolności – przyznał Nathan. – Mogą was czekać chude i ciężkie czasy, ale przez to docenicie prawdziwą wartość tego, co tworzycie.
Po długiej i burzliwej nocy nad nowym Ildakarem zaczęło wschodzić słońce. Ofiarna piramida została zniszczona wraz z całą machiną do krwawych czarów, którą Thora zamierzała wykorzystać do stworzenia nowego całunu nieśmiertelności. Legendarne miasto na dobre stało się częścią realnego świata.
Lila stała, milcząc, i wpatrywała się w martwe wilki. Bannon ze swoim zwykłym optymizmem powiedział:
– Zamieszki wkrótce się uspokoją. Ludziom wróci rozsądek. Chcą spokojnego i dobrego życia.
Świt rozjaśnił okolicę i rozległ się alarm. Straże na wysokich murach otaczających miasto zaczęły wołać – najpierw jeden okrzyk, potem mnóstwo. Zaczęły bić dzwony.
Lila podniosła wzrok i zmarszczyła brwi.
– To dzwony ostrzegające przed inwazją. Nie biły od stuleci.
– Jakież zagrożenie mogłoby stamtąd nadciągać? – zapytała Nicci, przypominając sobie szeroką, pustą dolinę, z dwóch stron ograniczoną linią gołych wzgórz.
Alarm stawał się coraz głośniejszy i bardziej naglący, więc pospieszyli ku zewnętrznym murom. Mrra za nimi. Stuart, naczelny kapitan miejskiej straży, spotkał się z nimi u podstawy muru; był przeraźliwie blady.
– Ruszają się! Po całym tym czasie… ruszają się!
– Kto? – zapytał Bannon. – Co się dzieje?
Nicci przepchnęła się obok Stuarta i pobiegła po kamiennych schodach na szczyt wysokiej ściany.