Bajdy Bajbary. Katarzyna Ryrych. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Katarzyna Ryrych
Издательство: PDW
Серия: To lubię
Жанр произведения: Книги для детей: прочее
Год издания: 0
isbn: 9788376728148
Скачать книгу
załamał. – Ja nie mam nikogo…

      – Spokojnie – powiedział Stary Piernik. – Gdzie jest ta twoja szkoła?

      – Basiu!

      Pod drzwiami znalazła się również pani pedagog.

      – Zaraz! – zawołałam. – Już…

      – Zaraz przyjadę – obiecał Stary Piernik. – To jest ten dawny szpital psychiatryczny, tak?

      – Tak – odpowiedziałam i wyłączyłam telefon, bo wychowawczyni zaczęła dobijać się do drzwi.

      Wyszłam z toalety na miękkich nogach i po drodze zwymiotowałam do umywalki. Pani pedagog podała mi paczkę chusteczek higienicznych.

      – Teraz musisz podać nam telefon do osoby, z którą rozmawiałaś – powiedziała wychowawczyni.

      Wyjęłam z kieszeni komórkę i drżącym głosem podałam numer Starego Piernika.

      – Ta osoba… – pani pedagog zawiesiła głos – to jest…?

      Nie dość, że nie wiedziałam, jak naprawdę nazywa się Stary Piernik, to jeszcze jak ostatnia idiotka nie zdążyłam się z nim umówić, kim dla mnie jest…

      Musiałam zrobić coś ekstremalnego. Zatem osunęłam się na zielone kafelki łazienki, pilnując, żeby nie walnąć głową o jakąś rurę.

      Z pomocą woźnego przeniesiono mnie do gabinetu higienistki, co z racji przerwy widziała cała szkoła i pewnie już zaczynało huczeć od plotek.

      Stary Piernik pojawił się w chwili, gdy rozważano wezwanie karetki. Wszedł do gabinetu ubrany tak elegancko, że aż mnie zatkało.

      – Cezary Staruszkiewicz – przedstawił się i usiadł obok mnie. – Jestem – powiedział i przytulił mnie do siebie.

      – To mój tata chrzestny – wyszeptałam, a Stary Piernik w mig podjął grę. Był w te klocki równie dobry jak ja.

      – Oczywiście, że zajmę się chrześnicą do czasu, aż przyjedzie… – spojrzał na mnie pytająco – aż przyjedzie Leokadia.

      Kim, u diabła, była Leokadia? Ale nie mieliśmy czasu na zastanawianie się nad drobiazgami.

      – Proszę, oto moje dokumenty… zawsze są niezbędne… Natychmiast zabieram małą do domu… znaczy się, do siebie. Jaki to mamy dzisiaj dzień…?

      Bo Pierniki znane były z tego, że żyły tak, jakby codziennie była niedziela.

      – Czwartek – przypomniała mu pani pedagog.

      – Basia wróci do szkoły w poniedziałek – powiedział. – Osobiście ją przyprowadzę. Proszę zachować sobie moją wizytówkę… Oto i ona… Żegnam miłe panie, rączki całuję…

      Pani wychowawczyni zaczerwieniła się, a pani pedagog nagle zaczęła chichotać.

      Być może miało to związek z historią budynku naszej szkoły. Po prostu nagle zaczęły zachowywać się jak pacjentki.

      Wyszliśmy na zewnątrz i Stary Piernik poprosił, abyśmy na chwilę usiedli na ławce.

      – Teraz powiedz, co się stało.

      I w tym momencie się rozkleiłam. Łzy leciały mi po policzkach, a Stary Piernik cierpliwie wycierał je kraciastą chustką.

      Starałam się opowiedzieć o wszystkim po kolei – tacie, który był połykaczem ognia w cyrku i zaginął, o mamie, która była uzależniona od zakupów, o pani kurator, która będzie chciała wpakować mnie do domu dziecka, i mimo że bardzo się starałam, opowieść wyszła bardziej niż chaotyczna.

      Dlatego musiałam zacząć jeszcze raz od początku.

      A kiedy opowiedziałam wszystko po raz trzeci, przestałam płakać.

      – Nie ma takiej rzeczy, której nie dałoby się odkręcić – powiedział na koniec Stary Piernik.

      – A kim jest Leokadia? – zapytałam, gdy wsiadaliśmy do taksówki.

      – Twoją babcią – odpowiedział Stary Piernik.

      – Moją babcią? – zdziwiłam się. – Babcia ma na imię Krystyna.

      – Nie wiedziałem. – Stary Piernik uśmiechnął się beztrosko. – Leokadia to takie nobliwe, odpowiednie imię dla babci…

      I obydwoje wybuchnęliśmy śmiechem.

      Potem, kiedy Stary Piernik opowiadał wszystko Piernikowej, znowu zrobiło mi się smutno.

      Siedziałam w kuchni Pierników z kotem na kolanach i miałam wrażenie, że to mi się śni.

      – Ma na imię Tikkurila – Piernikowa przedstawiła wielobarwnego kota.

      – Tak jak taka farba – powiedziałam.

      – Właśnie dlatego.

      Futro kota było we wszystkich możliwych kolorach – białe, szare, czarne i rude, zupełnie jakby dostał się w ręce jakiegoś zwariowanego malarza. I jakby tego było mało, jedno oko miał zielone, a drugie żółte.

      O godzinie trzeciej zadzwoniła pani kurator.

      Stary Piernik umówił się z nią w naszym mieszkaniu i musieliśmy zaczekać, aż Piernikowa założy coś odpowiedniego, bo gdyby pokazała się w podartych i poplamionych farbami dżinsach, z pewnością wylądowałabym w placówce opiekuńczej…

      Tym razem pojechaliśmy autem Starego Piernika i kiedy zaparkowaliśmy przed blokiem, natychmiast pojawił się Koszmarian.

      – Wampirena powiedziała, że się otrułaś – powiedział.

      Nie, naprawdę nie miałam siły na dyskusje o głupotach.

      – Mówią, że twoja mama jest w więzieniu – dodał.

      – Jest świadkiem koronnym – ucięłam, chociaż w środku cała się gotowałam. – Wczoraj widziała napad na bank i zapamiętała twarze bandytów. Dlatego muszą ją chronić, póki ich nie złapią. Bo oni też ją widzieli. I mogliby ją zabić.

      Zaskoczenie, jakie odmalowało się na twarzy Koszmariana, było warte wszystkich pieniędzy. Jeżeli mówi się o kimś, że zbaraniał, to właśnie to przytrafiło się Koszmarianowi.

      – Będziesz jutro w szkole? – zapytał.

      – Nie wiem – odparłam zgodnie z prawdą. – Ale na pewno będę w poniedziałek.

      Pomyślałam, że to miło, że martwią się o mnie, i w tym momencie jak spod ziemi pojawiła się kuratorka.

      – Czy twój ojciec chrzestny… – zaczęła.

      – Jest w mieszkaniu – powiedziałam. – Ja… – spojrzałam na Koszmariana. – Chciałabym jeszcze chwilę pogadać z kolegą.

      Pani kurator poszła do mieszkania, a ja i Koszmarian udaliśmy się na Skrawek. Była tam oczywiście Wampirena, która – co było do niej zupełnie niepodobne – rzuciła mi się na szyję, i Koszmaria wyglądająca na naprawdę zmartwioną.

      Opowiedziałam im słowo w słowo to, co usłyszał jej brat.

      – To okropne – stwierdziła Wampirena. – Dali ci jakąś ochronę?

      – Tak – odpowiedziałam. – Ten starszy pan to ojciec chrzestny.

      – Twój? – zainteresowała się Koszmaria.

      – I tak, i nie, w ogóle ojciec chrzestny.

      – Bajbara, nie opowiadaj, że zadałaś się z mafią, dobrze? – zdenerwował się Koszmarian.

      – Im mniej wiesz, tym dłużej żyjesz – palnęłam cytat z jakiegoś ponurego filmu sensacyjnego.

      – Basiu!

      Na