– Spokojnie – powiedział Stary Piernik. – Gdzie jest ta twoja szkoła?
– Basiu!
Pod drzwiami znalazła się również pani pedagog.
– Zaraz! – zawołałam. – Już…
– Zaraz przyjadę – obiecał Stary Piernik. – To jest ten dawny szpital psychiatryczny, tak?
– Tak – odpowiedziałam i wyłączyłam telefon, bo wychowawczyni zaczęła dobijać się do drzwi.
Wyszłam z toalety na miękkich nogach i po drodze zwymiotowałam do umywalki. Pani pedagog podała mi paczkę chusteczek higienicznych.
– Teraz musisz podać nam telefon do osoby, z którą rozmawiałaś – powiedziała wychowawczyni.
Wyjęłam z kieszeni komórkę i drżącym głosem podałam numer Starego Piernika.
– Ta osoba… – pani pedagog zawiesiła głos – to jest…?
Nie dość, że nie wiedziałam, jak naprawdę nazywa się Stary Piernik, to jeszcze jak ostatnia idiotka nie zdążyłam się z nim umówić, kim dla mnie jest…
Musiałam zrobić coś ekstremalnego. Zatem osunęłam się na zielone kafelki łazienki, pilnując, żeby nie walnąć głową o jakąś rurę.
Z pomocą woźnego przeniesiono mnie do gabinetu higienistki, co z racji przerwy widziała cała szkoła i pewnie już zaczynało huczeć od plotek.
Stary Piernik pojawił się w chwili, gdy rozważano wezwanie karetki. Wszedł do gabinetu ubrany tak elegancko, że aż mnie zatkało.
– Cezary Staruszkiewicz – przedstawił się i usiadł obok mnie. – Jestem – powiedział i przytulił mnie do siebie.
– To mój tata chrzestny – wyszeptałam, a Stary Piernik w mig podjął grę. Był w te klocki równie dobry jak ja.
– Oczywiście, że zajmę się chrześnicą do czasu, aż przyjedzie… – spojrzał na mnie pytająco – aż przyjedzie Leokadia.
Kim, u diabła, była Leokadia? Ale nie mieliśmy czasu na zastanawianie się nad drobiazgami.
– Proszę, oto moje dokumenty… zawsze są niezbędne… Natychmiast zabieram małą do domu… znaczy się, do siebie. Jaki to mamy dzisiaj dzień…?
Bo Pierniki znane były z tego, że żyły tak, jakby codziennie była niedziela.
– Czwartek – przypomniała mu pani pedagog.
– Basia wróci do szkoły w poniedziałek – powiedział. – Osobiście ją przyprowadzę. Proszę zachować sobie moją wizytówkę… Oto i ona… Żegnam miłe panie, rączki całuję…
Pani wychowawczyni zaczerwieniła się, a pani pedagog nagle zaczęła chichotać.
Być może miało to związek z historią budynku naszej szkoły. Po prostu nagle zaczęły zachowywać się jak pacjentki.
Wyszliśmy na zewnątrz i Stary Piernik poprosił, abyśmy na chwilę usiedli na ławce.
– Teraz powiedz, co się stało.
I w tym momencie się rozkleiłam. Łzy leciały mi po policzkach, a Stary Piernik cierpliwie wycierał je kraciastą chustką.
Starałam się opowiedzieć o wszystkim po kolei – tacie, który był połykaczem ognia w cyrku i zaginął, o mamie, która była uzależniona od zakupów, o pani kurator, która będzie chciała wpakować mnie do domu dziecka, i mimo że bardzo się starałam, opowieść wyszła bardziej niż chaotyczna.
Dlatego musiałam zacząć jeszcze raz od początku.
A kiedy opowiedziałam wszystko po raz trzeci, przestałam płakać.
– Nie ma takiej rzeczy, której nie dałoby się odkręcić – powiedział na koniec Stary Piernik.
– A kim jest Leokadia? – zapytałam, gdy wsiadaliśmy do taksówki.
– Twoją babcią – odpowiedział Stary Piernik.
– Moją babcią? – zdziwiłam się. – Babcia ma na imię Krystyna.
– Nie wiedziałem. – Stary Piernik uśmiechnął się beztrosko. – Leokadia to takie nobliwe, odpowiednie imię dla babci…
I obydwoje wybuchnęliśmy śmiechem.
Potem, kiedy Stary Piernik opowiadał wszystko Piernikowej, znowu zrobiło mi się smutno.
Siedziałam w kuchni Pierników z kotem na kolanach i miałam wrażenie, że to mi się śni.
– Ma na imię Tikkurila – Piernikowa przedstawiła wielobarwnego kota.
– Tak jak taka farba – powiedziałam.
– Właśnie dlatego.
Futro kota było we wszystkich możliwych kolorach – białe, szare, czarne i rude, zupełnie jakby dostał się w ręce jakiegoś zwariowanego malarza. I jakby tego było mało, jedno oko miał zielone, a drugie żółte.
O godzinie trzeciej zadzwoniła pani kurator.
Stary Piernik umówił się z nią w naszym mieszkaniu i musieliśmy zaczekać, aż Piernikowa założy coś odpowiedniego, bo gdyby pokazała się w podartych i poplamionych farbami dżinsach, z pewnością wylądowałabym w placówce opiekuńczej…
Tym razem pojechaliśmy autem Starego Piernika i kiedy zaparkowaliśmy przed blokiem, natychmiast pojawił się Koszmarian.
– Wampirena powiedziała, że się otrułaś – powiedział.
Nie, naprawdę nie miałam siły na dyskusje o głupotach.
– Mówią, że twoja mama jest w więzieniu – dodał.
– Jest świadkiem koronnym – ucięłam, chociaż w środku cała się gotowałam. – Wczoraj widziała napad na bank i zapamiętała twarze bandytów. Dlatego muszą ją chronić, póki ich nie złapią. Bo oni też ją widzieli. I mogliby ją zabić.
Zaskoczenie, jakie odmalowało się na twarzy Koszmariana, było warte wszystkich pieniędzy. Jeżeli mówi się o kimś, że zbaraniał, to właśnie to przytrafiło się Koszmarianowi.
– Będziesz jutro w szkole? – zapytał.
– Nie wiem – odparłam zgodnie z prawdą. – Ale na pewno będę w poniedziałek.
Pomyślałam, że to miło, że martwią się o mnie, i w tym momencie jak spod ziemi pojawiła się kuratorka.
– Czy twój ojciec chrzestny… – zaczęła.
– Jest w mieszkaniu – powiedziałam. – Ja… – spojrzałam na Koszmariana. – Chciałabym jeszcze chwilę pogadać z kolegą.
Pani kurator poszła do mieszkania, a ja i Koszmarian udaliśmy się na Skrawek. Była tam oczywiście Wampirena, która – co było do niej zupełnie niepodobne – rzuciła mi się na szyję, i Koszmaria wyglądająca na naprawdę zmartwioną.
Opowiedziałam im słowo w słowo to, co usłyszał jej brat.
– To okropne – stwierdziła Wampirena. – Dali ci jakąś ochronę?
– Tak – odpowiedziałam. – Ten starszy pan to ojciec chrzestny.
– Twój? – zainteresowała się Koszmaria.
– I tak, i nie, w ogóle ojciec chrzestny.
– Bajbara, nie opowiadaj, że zadałaś się z mafią, dobrze? – zdenerwował się Koszmarian.
– Im mniej wiesz, tym dłużej żyjesz – palnęłam cytat z jakiegoś ponurego filmu sensacyjnego.
– Basiu!
Na