– No – ciągnęła – i w tym cyrku połyka ogień.
– Chcę zobaczyć się z moim ojcem – wykorzystując zaskoczenie matki, szybko przeszłam do ataku.
– Ja też – odpowiedziała i wyszła z pokoju.
Ciekawe, co tym razem kupi – pomyślałam.
To były T-shirty. Dwadzieścia T-shirtów. Z cekinami i bez, we wzorki i gładkie.
A na kolację zjadłyśmy dietetyczne sucharki.
– Od czasu do czasu dobrze jest zrobić sobie dietę – oświadczyła matka, zaglądając do lodówki.
Nie wiem, czy to dzięki tym przymusowym głodówkom matka miała figurę nastolatki, czy może miały na to wpływ geny.
Ja też jestem szczupła. No i te nogi, na które wcześniej nie zwróciłam uwagi…
Kiedy skończyłyśmy dietetyczną kolację, zadzwonił telefon. Mama na początku trochę się zdenerwowała i wyszła porozmawiać do drugiego pokoju. Ale i tak słyszałam, jak się tłumaczy.
– Gdzie tam. Pełna po brzegi.
Ale kiedy wróciła, miała nietęgą minę.
Wpakowała T-shirty do reklamówki i wepchnęła wszystko do kosza na brudną bieliznę.
A potem ponownie otworzyła lodówkę.
– Posłuchaj – powiedziała. – Pójdziesz do Moniki. Zaraz. Zabierzesz od niej… Ona już wie co. Tylko szybko.
Monika była antyprzyjaciółką mamy. Nazywałam ją tak dlatego, że bez przerwy się kłóciły, a potem godziły. Zupełnie jak ja i mama w podstawówce.
Tylko że kłótnie mojej mamy i Moniki były naprawdę straszne. Monika, podobnie jak mama, chodziła na grupę, czyli spotkania z panią psycholog, i była uzależniona od solarium. To może brzmieć śmiesznie, ale taka była prawda. Monika wyglądała, jakby posmarowała się brązową farbą, co przy jej prawie białych włosach wyglądało naprawdę strasznie.
I ciągle jej było mało, chociaż dobrze wiedziała o raku skóry i innych nieprzyjemnych konsekwencjach.
Uzależnienie od zakupów było – czegokolwiek by nie powiedzieć – o wiele mniej szkodliwe. Przynajmniej dla zdrowia.
No więc pobiegłam do Moniki. Kiedy otworzyła drzwi, trochę się wystraszyłam, bo w przedpokoju było ciemno i Monika też była prawie czarna. Tylko oczy jej świeciły jak u Murzyna.
Podała mi reklamówkę i pobiegłam z powrotem.
Kiedy przyszła kurator, wszystko elegancko leżało w lodówce. Serki, masło, wędlina, jogurt i cztery kremówki.
Przypomniałam sobie dietetyczną kolację i aż mnie skręciło w środku.
– To były nieduże zakupy? – uśmiechnęła się fałszywie pani kurator.
– Może kremówkę? – mama udała, że nie słyszy.
– Chętnie. – Pani kurator rozejrzała się po pokoju.
Na szczęście nie zauważyła rożka reklamówki z Mohito, który wystawał spod wersalki. Diabli wiedzą, co w tej torbie było. Wstałam od stołu i z kremówką na talerzyku przesiadłam się na wersalkę.
Przydeptałam rożek fatalnej torby i zabrałam się za ciastko. Gdybym nie była tak koszmarnie głodna, z pewnością by mi smakowało, ale w pewnej chwili mnie zemdliło i poczułam, jak kremówka rośnie mi w ustach.
Zmusiłam się, aby wszystko przełknąć, bo gdybym wstała, kuratorka mogłaby zauważyć reklamówkę.
Zresztą nie tylko o to następnego dnia była straszna awantura. Zresztą nie tylko o kremówki, bo na śniadanie wzięłam sobie trochę szynki i sera.
Na szczęście mama z Moniką pokłóciły się na grupie, nie na ulicy, bo to było naprawdę straszne: Monika wyzwała mamę od złodziejek, a mnie od głodomorów.
– Paskudna solara – stwierdziła mama, rzucając na fotel kilka par kolorowych skarpetek.
I dokładnie w tym momencie przestało mnie to wszystko bawić.
– Co będzie na obiad? – zapytałam.
Mama przez chwilę wyglądała na zaskoczoną, ale szybko odzyskała równowagę.
– Zapomniałaś, że dzisiaj jesteśmy zaproszone do Pierników?
Myślałam i myślałam, ale nijak nie mogłam sobie przypomnieć takiego zaproszenia.
Pierniki, a raczej Stary Piernik i jego młoda żona, prowadziły galerię sztuki, w której Stary Piernik sprzedawał świece własnej produkcji, a Piernikowa malowane przez siebie drewniane i porcelanowe korale.
Oczywiście Piernik nie wiedział, że jest Piernikiem, ale wszyscy właśnie tak go nazywali.
„Taki stary piernik i taka kobieta”, mawiano.
Albo: „Umiał się, stary piernik, ustawić…”.
Pierniki miały to do siebie, że w każdej chwili można było je odwiedzić i zaraz wystawiały na stół wszystko, czym dało się poczęstować gościa.
No to poszłyśmy na proszony obiad do Pierników. Akurat mieli pyszny krupnik na wędzonce i młode ziemniaczki z kefirem.
Niebo w gębie.
Piernik przyjrzał mi się z uśmiechem i stwierdził, że wyrastam na ładną dziewczynę. A kiedy wychodziłyśmy najedzone tak, że ledwie mogłyśmy się ruszać, Piernikowa dała mi dwa ceramiczne korale. W kwiatki.
I w sumie niczego nie brakowałoby mi do szczęścia, gdyby nie przyklejony na słupie afisz.
– Hej, Bajbara! – powitał mnie Wypłosz.
Siedział na parapecie, majtając nogami i szczerzył w promiennym uśmiechu swoje przepiękne, białe zęby.
– No cześć – odpowiedziałam z pewną rezerwą, bo wydał mi się podejrzanie wylewny.
– Coś taka skwaszona? – zapytał. – Nie cieszysz się?
Nagle wszystko stało się jasne. Powinnam się cieszyć, bo przyjechał cyrk Medrano. Bo oznaczało to, że przyjechał mój tata.
– Wiesz, że mamy występ z psem? – Wypłosz trajkotał jak nakręcony. – Tylko że to tata występuje, nie ja.
– No to super – powiedziałam.
Wypłosz zniknął i za chwilę pojawił się przed klatką.
– Mam dla nas wszystkich bilety – powiedział.
– No to super – powtórzyłam i powlokłam się w stronę domu.
Od razu poszłam do pokoju i wyciągnęłam spod wersalki reklamówkę. Były w niej majtki. Kolorowe, białe, koronkowe i zwykłe, z bawełny.
– Lepiej popatrz na to – powiedziała mama, wyjmując z kuchennej szafki różowe adidasy.
Założyła je i przeszła się parę razy po kuchni.
– Na mnie są za małe – orzekła. – Załóż.
Były dobre. Śliczne. Ale nie mogłam się nawet uśmiechnąć.
– Źle się czuję – powiedziałam.
Nie zdejmując adidasów, położyłam się na łóżku.
Musiałam zrobić coś z moim tatą, ale nie za bardzo wiedziałam co.
Zresztą, cokolwiek bym wymyśliła i tak się wyda. Leżałam, patrzyłam w sufit i naprawdę chciałam umrzeć.
Z