Efekt był piorunujący.
Nawet Koszmarian nie miał nic do gadania, a Buła z Masłem stwierdził, że w klasie są już dwie dziewczyny.
Miał na myśli Wampirenę, która ubiera się na czarno i nosi martensy o dwa numery za duże, i mnie.
Wampirena na znak solidarności usiadła ze mną, a reszta dziewczyn aż zieleniała z zazdrości, kiedy wychodziłam na środek, żeby zetrzeć tablicę. Bo tego dnia byłam dyżurną.
Kiedy moja mama zauważyła, że zrezygnowałam ze spodni, w ramach dowartościowywania siebie, pojechała do galerii, kupiła kilkanaście spódniczek i potem musiała się z tego spowiadać swojej pani psycholog.
Do końca miesiąca na śniadanie miałyśmy tylko kakao Puchatek, które smakuje jak kreda z czekoladą, i bułki z serem, na obiad chińskie zupki, a na kolację były jajka (dopóki nie zjadłyśmy wszystkich).
– Pani Klaudio – ostrzegła moja kurator. – Wie pani, że jeżeli tak dalej pójdzie…
– Wiem i naprawdę już nie będę – powiedziała mama. – Ale córka właśnie zaczyna być kobietą.
Pani kurator westchnęła i dała mi do wypełnienia test, w którym musiałam zaznaczyć, czy, kiedy jest mi smutno, to:
a) idę sobie popłakać,
b) kupuję czekoladę,
c) zwierzam się przyjaciółce.
Płakać nie lubię, bo robią mi się pod oczyma paskudne worki, przyjaciółki nigdy nie miałam, więc zakreśliłam odpowiedź z czekoladą.
Pani kurator bardzo się zmartwiła, chociaż od początku podejrzewałam, że liczy na taką właśnie odpowiedź.
Miałam na końcu języka: „u mnie jak w Erze”, ale darowałam sobie.
To był czas, kiedy grałyśmy z matką w jednej drużynie. Życie było po prostu zabawne.
W szóstej klasie mój świat wywrócił się do góry nogami.
Zaczęło się w zimie, kiedy lokator narożnego mieszkania zatruł się czadem i niestety nie udało się go uratować. Był nauczycielem muzyki. Przez cały czas słyszeliśmy, jak ktoś u niego brzdąka na pianinie.
– Daje lekcje muzyki – wyjaśniła moja mama.
No i gdyby nie to, że pewnego dnia w jego mieszkaniu od rana panowała dziwna cisza, mógłby sobie tak leżeć i leżeć w nieskończoność, aż zostałaby z niego kupka kostek.
– Ja myślę, że najpierw zacząłby śmierdzieć – Koszmarian jak zwykle był obrzydliwy.
Koszmaria zrobiła się zielonkawa na twarzy i wypluła w śnieg gumę do żucia.
– Jak myślicie – odezwała się Wampirena – będzie straszył czy nie?
– Możesz straszyć za niego – zarechotał Koszmarian, bo Wampirena ubierała się trochę dziwnie. Przeważnie wyglądała jakby uciekła z planu Rodziny Addamsów.
– Zobaczymy – powiedziała Koszmaria. – Czas pokaże.
Ale nic szczególnego się nie wydarzyło. Mieszkanie stało puste aż do wiosny, a my wymyślaliśmy różne dziwne historie, jakie się tam działy. A to, że o północy słychać dźwięki pianina, a to, że w oknie pojawia się biała postać, a to – sąsiedzi narzekają, że w nocy ktoś przestawia ciężkie meble.
Na wiosnę, tuż po świętach Wielkiejnocy, przed dom zajechał meblowóz i tragarze zaczęli wynosić z niego meble.
– Ale graty – szepnął Koszmarian. – Muzeum.
Bo meble, jakie wnoszono do mieszkania po nauczycielu muzyki, w niczym nie przypominały praktycznych meblościanek ani kompletów z IKE-i.
Skojarzenie z muzeum było bardzo trafne.
– O, zobacz, jaki maminsynek -
mruknął Koszmarian, trącając mnie w bok.
– Śliczny – rozmarzyła się Koszmaria.
– Taki tam wypłosz – Koszmarian wykrzywił się obrzydliwie.
Wypłosz na pierwszy rzut oka był w naszym wieku. Miał ciemne loki do ramion i prowadził na smyczy psa. Pies wyglądał jak mieszanka wszystkich możliwych psich ras.
Kiedy przechodził obok ławki, na której siedzieliśmy, obserwując mieszkanie, zatrzymał się i powiedział „siema!”. I nie było to złudzenie, bowiem pomachał ogonem i zauważył, że mamy „idealny dzień na spacer”.
Koszmaria dostała ataku czkawki, Koszmarian połknął gumę do żucia, a ja omal nie spadłam z ławki. Jedynie Wampirena zachowała zimną krew.
Podeszła do Wypłosza i rzuciła mu swoje słynne ponure spojrzenie.
– Co to za sztuczki? – zapytała. – Jak to robisz?
W odpowiedzi pies podniósł łeb i zaśpiewał Love me tender, aż echo poszło. Wypłosz stał z rękoma w kieszeniach i milczał.
Kiedy pies skończył, Wypłosz ukłonił się i wyszczerzył w uśmiechu równe białe zęby.
– To nasz nowy numer – powiedział. – Robi wrażenie, prawda?
Po chwili rozmawialiśmy jak starzy znajomi. Okazało się, że ojciec Wypłosza pracuje w cyrku, a Wypłosz wykonuje numer z psem.
– Jestem brzuchomówcą – wyjaśnił.
Na twarzy Koszmariana odmalował się nietajony zachwyt.
– Jak to się robi? – zapytała praktycznie Koszmaria.
– Nie mam pojęcia – odpowiedział. – Chyba trzeba się z tym urodzić.
– Myślałam, że umrę ze strachu – przyznałam, a Wypłosz zaczął się śmiać.
Koszmarian także ryknął śmiechem, ale za chwilę spoważniał, zupełnie jakby sobie coś przypomniał.
– Czekaj, czekaj – powiedział – jak twój ojciec pracuje w cyrku, to powinien znać, no wiesz, takiego faceta, co połyka ogień…
Poczułam nagły zawrót głowy.
– Niejednego – odpowiedział Wypłosz. – W każdym cyrku jest taki gość.
– Jej ojciec pracuje w cyrku – wyjaśnił Koszmarian, wskazując mnie paluchem.
– O, super! – ucieszył się Wypłosz. – A w którym?
– Medrano – palnęłam, bo kiedyś zauważyłam na słupie plakat „CYRK MEDRANO, JEDYNE PRZEDSTAWIENIE, DZIECI ZA PÓŁ CENY”.
– To supercyrk – Wypłosz spojrzał na mnie z aprobatą. – Czyli twój ojciec musi być naprawdę dobry.
Poczułam się nagle jak okręt wypływający na pełne morze. Dzień, w którym pani kazała mi napisać sto razy w zeszycie „NIE BĘDĘ KŁAMAĆ”, dziwnie zbladł i odpłynął w niepamięć.
Mój ojciec, światowej sławy połykacz ognia, urósł do rangi superbohatera i mało brakowało, żebym zaczęła opowiadać, jak to występował w Koloseum.
– To naprawdę jest kimś – stwierdził Wypłosz. – My mamy tylko ten numer z psem – dodał i nagle zrobiło mi się go żal. Numer z psem był naprawdę fantastyczny. A mój ojciec to była jedna wielka ściema.
Ale oczywiście za nic w świecie nie przyznałabym się do tego.
Siedzieliśmy