– Dobrze – usłyszała wreszcie poważny głos. – Pociągnę za kilka sznurków.
Rozłączyła się i popatrzyła na ekran smartfona. Złapała swoje materiały i wybiegła z gabinetu. Na korytarzu dogoniła profesora Gwizdałowskiego, który zaczynał zajęcia o tej samej porze w sali obok. Szedł niespiesznym krokiem, skrzypiąc podeszwami o podłogę.
– Spóźniła się pani na wykład, pani Aniu – powiedział, spoglądając na zegarek.
– Pan też. – Uśmiechnęła się krzywo.
– Starszym panom wolno. – Odwzajemnił uśmiech bez sympatii. – Coś ważnego?
– Rozmawiałam z komendantem wojewódzkim policji... – zaczęła.
Profesor zrobił niezadowoloną minę.
– Znowu angażuje się pani nie w to, co trzeba.
Siedziała w rozciągniętym T-shircie i majtkach na niezaścielonym łóżku. Na kolanach trzymała laptopa z pendrive’em od Łukasza. Obok leżał notatnik. Raport Straży Granicznej był szczegółowy, rzetelny i nudny. Nazwiska i nazwy firm. Busiarze kursujący z turystami do Czerwonego Klasztoru, kilku przewodników górskich i parę lokalnych przedsiębiorstw prowadzących interesy ze Słowakami. Hodowcy drobiu, producenci przetworów, drobni handlarze. Dane – z rutynowych kontroli drogowych, ze sporadycznych interwencji, rzadko z rozpoznania. Codzienność sennego regionu turystycznego w strefie Schengen.
I na pewno nikogo by to nie interesowało, gdyby Kościół nie zrobił państwu niespodzianki i nie zaprosił do Krakowa połowy świata. Tej rozmodlonej. Zwracając przy okazji na Polskę uwagę drugiej połowy świata. Tej wojującej. Światowe Dni Młodzieży oznaczały dla państwa najpierw miesiące przerzucania gorących kartofli i umywania rąk. Ale gdy wreszcie w mediach ktoś odważył się zepsuć atmosferę i zadał pytanie, czy nad bezpieczeństwem imprezy czuwa ktokolwiek poza Duchem Świętym, i gdy to pytanie zaczęło się odbijać echem i czkawką po tytułach, programach i portalach, ci sami przełożeni, którzy do niedawna udawali greckiego patriarchę, teraz zaczęli być bardziej papiescy niż papież Franciszek.
Firma z trybu „siedź cicho i nie wychylaj się, to żaden polityk się nie zainteresuje, czym się zajmujesz” przeszła w tryb „wyglądaj na zajętego, żeby jakiś polityk nie zainteresował się, czym się zajmujesz”. Szef szumiał do kierowników departamentów i biur, ci szli szumieć dalej i tak powiew Ducha docierał aż na sam dół. A w krakowskiej delegaturze powiew i szum przybierały skalę cyklonu.
W komórce Łukasza, Sylwii i Marka gorączka zaczęła się od rutynowego zapytania do służb państw sąsiedzkich o potencjalne grupy ekstremistyczne działające na ich terytorium w sąsiedztwie Rzeczpospolitej. Słowacka Służba Informacyjna SIS odpowiedziała tajną wiadomością o rozpoznaniu prowadzonym wokół przedsiębiorcy z Preszowa. Wyszedł Słowakom na drutach, czyli wdzwonił się w podsłuch: SIS przyglądała się akurat bałkańskiej grupie przestępczej, która zaczęła się kręcić na ich terenie. Słowakom udało się założyć technikę operacyjną w hotelu, w którym reprezentujący grupę Serb zatrzymywał się już dwukrotnie. Podczas trzeciej wizyty z Serbem skontaktował się przedsiębiorca z Preszowa, Zdeněk Molnár.
Tą informacją SIS podzieliła się z Polakami. Ponieważ bałkańscy mafiosi figurowali w bazach Europolu jako fachowcy od nielegalnego obrotu bronią i materiałami wybuchowymi.
Sylwia nie mogła nie docenić kunsztu analityków. Kiedy ona tarzała się w karpackim błocie, oni, nie ruszając tyłków zza biurek, przepuścili dane od Słowaków krzyżowo przez jawne bazy polskie. KRS-u, skarbówki, urzędu celnego. Nazwa słowackiej firmy pokazała się w pozornie niewinnych kwitach dotyczących VAT-u za drewno budowlane i kominkowe. Firma Veselý bobor Zdenka Molnára prowadziła interesy z przedsiębiorstwem handlowo-usługowym Przem-Drzew z Łącka, którego właścicielem był Przemysław Majer – jak zaznaczył analityk, w 1992 roku prawomocnie skazany za przemyt spirytusu ze Słowacji. A więc były polski przemytnik powiązany ze Słowakiem mającym konszachty z potencjalnym źródłem zagrożeń terrorystycznych. Temu trzeba było się przyjrzeć.
Sylwia pochyliła się nad tabelką w kształcie trójkąta prostokątnego, pociętego liniami siatki. Na przeciwprostokątnej wypisane były nazwiska, nazwy, miejsca i obiekty. Jeśli były ze sobą powiązane, na przecięciu linii figurowała czarna kropka – gdy powiązanie było potwierdzone. Kółko – gdy trzeba je było dopiero potwierdzić. Narzędzie było dziecinnie proste i w przejrzysty sposób wizualizowało wiedzę operacyjną, pozwalało kontrolować liczbę powiązań i wyciągać wnioski. Na przykład im więcej powiązań, tym bardziej kluczowa rola. Chociaż – skarciła się w myślach – Łukasz zawsze tłukł jej do głowy, żeby nie robić przedzałożeń. „To wniosek wyłania się z przesłanek – truł – a nie odwrotnie”.
W jej tabelce czarne kropki widniały na przecięciu nazwisk Molnár i Majer ze sobą nawzajem i z nazwami firm ich właścicieli.
Na monitorze wyświetliła wyciąg z danych o firmie Przem-Drzew. Nie zalegali z podatkami, zatrudniali głównie dorywczo, ale nic nie wskazywało, żeby na czarno. Mieli na stanie ciężarówkę MAN z otwartą skrzynią do przewozu drewna, furgonetkę Ford Transit i ładowarkę widłową. Wpisała do tabelki dwa pierwsze pojazdy z numerami rejestracyjnymi. Żadnych wpadek ze Strażą Graniczną czy celnikami, ot, ciężko pracujący na wzrost polskiego PKB drobny przedsiębiorca.
Zatrzymała się na tabeli z danymi zatrudnionych. Coś zwróciło jej uwagę. To nie było nazwisko. To była miejscowość. Pracownicy pana Majera pochodzili głównie z Łącka, dwóch było z Zabrzeży, jeden dojeżdżał z Krościenka. A jeden mieszkał w Kamieniu.
Paweł Wichura, wykwalifikowany stolarz i mieszkaniec romskiej osady.
Na WhatsAppie wybrała kontakt. Łukasz odebrał od razu.
– To dlatego tak się wczoraj czaiłeś, co? – parsknęła.
Gdy milczał, ona, przyciskając mocno długopis do kartki, dopisała do swojej tabelki „Paweł Wichura” i nazwę miejscowości „Kamień”. Na przecięciu rubryk z Wichurą i Majerem namazała grubą kropę, prawie przebijając kartkę. Drugą postawiła na przecięciu Wichury z Kamieniem.
– Dopiero co przyszło – zaczął. – Wolałem, żebyś sama zobaczyła.
– To, że Majer zatrudnia Romów, to coś wstydliwego? – Była zła. Ale nie wściekła. Zażenowana. – Jakbyś mnie nie znał, Łukasz.
Wiedziała, że to go ukłuje.
– Właśnie, dziecino. Dlatego że cię znam.
Ukłuło. Ale ją. Bo miał rację.
– Chodziło mi o... – zaczął.
– ...o morderstwo? – Zastanowiła się. Na końcu listy przy przeciwprostokątnej dopisała w tabelce „Chłopiec NN”. Postawiła kropkę tylko przy przecięciu z nazwą „Kamień”.
– Nie, Sylwia – powiedział. – Nic nie wskazuje na powiązanie tej sprawy z naszą. Chodziło mi o to, że...
– Wiem, mam to mieć z tyłu głowy.
– Chodzi mi po prostu o to, że Kamień to Romowie – wyrzucił z siebie. – Nie wiadomo, jak na ciebie zareagują. Może dobrze, a może wręcz przeciwnie. A ty...
– O mnie się nie martw. – Dziewczyna się zaśmiała. – Ja nie mam problemu z tym, że to Romowie. A jeśli oni mają problem, że jestem Cyganką, to tym gorzej dla nich.
Telefon zawibrował. Czekam. Ani „co słychać”, ani „dzięki”, ani zwykłego