– Spodziewałem się profesora od języków orientalnych, palestyńskiego poety na wygnaniu albo egipskiej dysydentki. – Pokręcił głową. – A ty mnie prowadzisz do budki z kebabem.
– Zamówienie było proste. Miał być ktoś, kto mówi po arabsku. – Jadzia wzruszyła ramionami.
Pachniało pieczonym mięsem i orientalnymi przyprawami. W zawieszonym pod sufitem telewizorze leciał kiczowaty teledysk. Dwaj informatycy odebrali zamówione dania od chłopaka o arabskich rysach, poprosili o ostry sos, po czym po pierwszym kęsie zaczęli kaszleć.
– Cześć – przywitała się Jadzia. – Przyprowadziłam tego faceta, o którym rozmawialiśmy. Nie umie czytać ani pisać i potrzebuje pomocy.
– To on mówi po polsku? – wyrwało się Bastianowi, zanim uśmiechnął się przepraszająco do chłopaka.
– Mówię po polsku, bo urodziłem się w Polsce – odpowiedział tamten, a Bastian poczuł się nieswojo. Obraził faceta, który stoi przed nim z półmetrowym nożem do kebabu w ręce.
– Sorry – bąknął Bastian. – Ale po arabsku też mówisz?
– W dialekcie egipskim. – Chłopak wreszcie odłożył nóż.
– A to się bardzo różni od takiego zwykłego arabskiego? Od takiego, jakim mówią w Syrii?
– Myślisz, że pół miliarda ludzi od Maroka po Emiraty mówi jednym językiem? Język pisany jest jeden, ale ludzie rozmawiają ze sobą w dialektach. Więc w Syrii mówią w dialekcie syryjskim – wyjaśnił chłopak. – A czego potrzebujesz?
Bastian wyjął z torby komputer. Otworzył Facebooka i profil, który ostatnio zaczynał mu się śnić. Znudzona Jadzia studiowała menu, demonstracyjnie spoglądając na zegarek. Bastian znalazł post i toczącą się pod nim dyskusję. Chłopak przechylił się przez bar i czytał. Bastian obserwował jego twarz.
– Dlaczego cię to interesuje? – zapytał poważnie sprzedawca, podnosząc głowę znad komputera.
– Jestem dziennikarzem. – Bastian wypiął pierś. Rajchert przewróciła oczami. – Chcę o tym napisać. Co tam wyczytałeś?
– To jest dyskusja o nowych drogach do Europy. O, ten – chłopak dotknął palcem monitora – pisze, że jechał przez Rosję i Arktykę do Norwegii. Chciał ściągnąć rodzinę, ale zmieniło się prawo. Pyta, co ma robić. A ten trafił przez Słowenię i Austrię do Niemiec. Udało mu się, bo był z żoną i małymi dziećmi. Tamten o mało nie utonął na Morzu Śródziemnym.
– A jest coś o Polsce? – Bastian przebierał nogami.
– Czekaj, jeszcze czytam. Tu jeden facet z Nigru pisze po francusku, że może polecić godnego zaufania przemytnika przez Saharę.
– Francuski też znasz? – zdziwił się Bastian.
– Mam lektorat na studiach. – Chłopak scrollował dalej. – O, tu jest coś o Polsce. – Zatrzymał dyskusję na jednym komentarzu i zbliżył twarz do monitora. – Koleś pisze, że mieszkał w ośrodku przejściowym w Szwecji z ludźmi, którzy jechali przez Polskę.
Bastian aż podskoczył.
– Wiedziałem! – Złapał Jadzię za ramiona i potrząsnął. Wyrwała mu się. – Miałem rację! Jest tam coś więcej?
– Nie ma tego dużo. On pisze, że przez Polskę udało im się przedostać do Niemiec, potem do Danii, a potem do Szwecji, ale ludzie byli źli. Pewnie przemytnicy ich oszukali, ale nie do końca rozumiem.
Dziennikarz się zamyślił. Potwierdził, że nie ugania się za dżinem, że to naprawdę się dzieje. Tylko co dalej?
– Możesz do niego napisać? – zapytał. – Jako ja. Że szukam kontaktu do ludzi, którzy szli przez Polskę.
Chłopak otworzył okienko czatu, przełączył język i zaczął przebierać palcami po klawiaturze. Bastian patrzył jak zahipnotyzowany. Przez myśl przeszło mu, jak się z tego wytłumaczy funkcjonariuszowi ABW, który czyta jego maile i zbiera na niego teczkę.
Tamten wcisnął Enter i wiadomość popłynęła do Göteborga.
– A jak ci odpisze? – zapytał.
– To do ciebie wrócę. – Bastian się uśmiechnął.
– Tak nie będzie łatwiej? – Chłopak odwzajemnił uśmiech i wyświetlił na komputerze swój profil. Kliknął „Dodaj do znajomych”.
Do lokalu weszła grupa speców od marketingu. Czapki z daszkiem, tenisówki, deskorolki i podkoszulki z postaciami z bajek. Wyglądali, jakby przebrali się za własny target – dzieciaki z reklam czipsów i sieciowych fast foodów, pomyślał Bastian. Sprzedawca wyprostował się i wziął do ręki nóż. Zmierzył dziennikarza poważnym spojrzeniem.
– Tylko napisz potem prawdę – powiedział. – Z ostrym sosem? – Odwrócił głowę do klientów i rozkroił pitę.
Anka na zmianę gotowała się ze złości albo umierała ze strachu. Na zakrętach śniadanie podchodziło jej do gardła. Była przekonana, że facet robi to specjalnie – hamuje gwałtownie i z ułańską fantazją bierze zakręty, aby wytrącić ją z równowagi. Janusz Głód prowadził starego focusa, paląc e-papierosa przy zamkniętym oknie.
Za oknem widziała sady, kolorowe domiszcza i stada krów, ale nie miała głowy do podziwiania widoków i sycenia oczu zielenią. Próbowała się przygotować, ale nie mogła się skupić, bo radio atakowało ją reklamami leków na biegunkę, grzybicę, nietrzymanie moczu i wszelkie inne możliwe intymne przypadłości. Nie pomagało, że Głód przy tych najbardziej żenujących wybuchał śmiechem i uderzał dłonią o kierownicę.
– Reklamy w radiu! – rechotał. – Czyli program „co chlupie w dupie i szczypie w...” – Przerwał, wyczuwszy z jej strony ziąb lodowca.
Skręcili w boczną drogę, która z asfaltowej zmieniła się w gruntową. Podskoki na wykrotach wystawiły jej żołądek na ostateczną próbę.
– Zajedziemy tędy – wyjaśnił podkomisarz. – Bo od strony drogi wojewódzkiej trzeba by jeszcze przejść przez kładkę na Dunajcu, więc nie ma pewności, że Cygany by szanowną panią doktor przepuściły. A tak wjedziemy prosto do koczowiska.
Las się przerzedził, wyjechali na łąkę. Wokół walały się śmieci. Głód opuścił szybę. Z początku poczuła ulgę, ale mdlący zapach pary z e-papierosa zastąpiła dusząca woń palonych śmieci. Wyjechali spomiędzy zarośli i Anka szerzej otworzyła oczy.
Po drodze przechadzali się ludzie, grupki kobiet i mężczyzn. Po bokach drogi stały domostwa – choć zasługiwały raczej na miano bud i ruder – sklecone z nieotynkowanych pustaków, wiórowych płyt i blachy falistej. Mocno zalatywało odorem szamba. W oddali droga kończyła się ginącym we mgle mostkiem.
Wybiegł im na spotkanie wyliniały pies, goniony przez zgraję dzieciaków. Głód zatrzymał auto na środku drogi i wyłączył silnik. Anka miała wrażenie, że wszyscy patrzą na nich.
– Idziemy – rzucił policjant.
Wysiadając w czółenkach na wysokim obcasie, w kostiumie i z aktówką w dłoni, stąpnęła prosto w kałużę. Szpilka zapadła się i Anka poczuła na pięcie lodowatą wodę. Syknęła i wyszarpnęła nogę, tracąc równowagę. Zachwiała się i wsparła o lusterko. Dzieciaki buchnęły piskliwym śmiechem, pokazując ją sobie palcami. Zacisnęła zęby i podeszła do podkomisarza, który opierał się o maskę, pociągając parę ze szklanej tubki.
– Co teraz? – zapytała niepewnie.
– Nie wiem. – Wzruszył ramionami. – Proszę robić swoje.