Etnokryminał. Michał Kuźmiński. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Michał Kuźmiński
Издательство: PDW
Серия: Etnokryminał
Жанр произведения: Ужасы и Мистика
Год издания: 0
isbn: 9788327159878
Скачать книгу
mruknął coś, spoważniał. Otworzył jej drzwi samochodu i zatrzasnął je głośno, gdy wsiadła.

      Założyła okulary przeciwsłoneczne i odwróciła głowę do szyby, żeby nie musieć patrzeć na policjanta. Jeżeli Głód powie do niej choć słowo, to ona wydrapie mu oczy.

      Kobieta, która z nią rozmawiała, zrobiła kilka kroków w ich stronę. Anka miała wrażenie, że tamta coś mówi, ale nie słyszała jej przez szybę. Powiało znad lasu. Wiatr przywlókł czarny, duszący obłok, który rozsnuł się nad osadą. Kontury rozmyły się, kolory straciły na wyrazistości. Ludzie na drodze wydali jej się nagle zjawami wyłaniającymi się z drugiej strony niewidzialnej granicy, nieprzeniknionej, choć ulotnej jak dym.

      Głód zaczął zawracać, klnąc pod nosem.

      Krajobraz widziany przez dym zamigotał jej ostatni raz na siatkówce, kiedy zacisnęła skryte za szkłami okularów przeciwsłonecznych powieki, żeby powstrzymać napływające do oczu łzy.

      – Dla mnie mango z marakują, tiramisu i czekoladowe. – Smagła dziewczyna z czarnym warkoczem wpatrywała się w ladę z lodami jak zahipnotyzowana.

      – Dla mnie sorbet cytrynowy, raz – powiedział wysoki mężczyzna ubrany w koszulkę polo.

      Kobieta w kawiarni rzuciła na niego kose spojrzenie. Czoło już łyse, a prowadza się po Galerii Krakowskiej z galeriankami, pomyślała. Mężczyzna zapłacił, dziewczyna w spranych dżinsach i bluzie z dziurą na łokciu wgryzła się w lody, jakby nigdy nie słyszała o nadwrażliwości zębów, i odeszli powolnym krokiem.

      – Jadłaś coś dzisiaj? – zapytał.

      – O cholera, zapomniałam – odparła dziewczyna.

      – Dziecino. – Mężczyzna pokręcił głową. – Nie dbasz o siebie. Może chcesz wejść do sklepu z ciuchami, skoro już tu jesteśmy? – Ujął ją za łokieć, niby przypadkiem trafiając na dziurę.

      – Daj spokój, Łukasz, jestem po cywilnemu – fuknęła, a on zabrał rękę.

      Obserwował, jak dziewczyna łapczywie pochłania lody. Pamiętał dokładnie, jak trzydzieści lat temu, kiedy zaczynał pracę jako dzielnicowy, weszli do mieszkania, w którym rodzina zatruła się czadem. Dwoje ludzi, w których sypialni palił się piecyk, już nie żyło. W pokoju obok, modląc się o cud, nachylił się nad dziecięcym łóżeczkiem. Wtedy dziecko się poruszyło. Dziewczynka, której nie chciała rodzina ani jej matki Romki, ani jej ojca Polaka, trafiła do domu dziecka. Odwiedzał ją tam, a potem poszła w jego ślady, przeskakując stopnie kariery, na które on wspinał się mozolnie przez całe życie. Był pewien, że jeśli nie rozbije się o szklany sufit albo nie narobi sobie wrogów, to już wkrótce go przerośnie. Chyba że komuś będzie przeszkadzać Romka na wysokim stanowisku. Nie maskotka do pokazywania, że nawet w służbach obowiązuje modne na Zachodzie diversity, ale ekspert, dowódca, szef.

      – Wracacie na pogranicze – powiedział, gdy stanęli przed drzwiami windy.

      – Jasne – rzuciła. Wydawała się całkowicie zaabsorbowana tym, żeby ze szczątków wafla nie uronić resztek lodów. – Tylko nie każ mi pisać od nowa planu pracy, okej? Z polskiego miałam tróję.

      Weszli do windy. Byli w niej sami.

      – Może będzie trzeba – odparł.

      Uniosła brwi.

      – Masz coś nowego?

      – Raport od Straży Granicznej – powiedział półgłosem. – Rutynowy, o podmiotach regularnie przekraczających granicę. Ale jak posiedzieli nad nim analitycy, znaleźli powiązanie z naszymi sprawami.

      Winda zatrzymała się na parkingu. Ruszyli przez duszną od wyziewów klimatyzacji halę. Czarny passat zagdakał i błysnął kierunkowskazami.

      W wytłumionym wnętrzu auta mężczyzna odezwał się pierwszy:

      – Pogranicznicy potwierdzili, że nasz obiekt systematycznie kursuje przez przejście w Niedzicy.

      – Zgadza się – potwierdziła. – Do Preszowa przez Lubowlę, niewiele ponad sto kilometrów. Wożą tamtędy drewno. Do lasu.

      – Potrzebuję cię tam na miejscu. Was – poprawił się. – Zgłoś się do pograniczników, chciałbym, żebyście współpracowali.

      – Z leśnymi dziadkami? – Skrzywiła się. – To już lepiej z miejscowymi smerfami.

      – Wiesz, jak to wygląda. Trzeba by napisać podanie do komendanta głównego policji, oprawić w ramkę, powiesić mu na ścianie, a jakby je kiedyś zauważył, powołałby specgrupę, przeciął wstęgę do wydzielonego na potrzeby grupy gabinetu i patrzył, jak specgrupa umiera tam z powodu braku tlenu. Poza tym przez to, co się dzieje dookoła sprawy tego chłopca z osady, lokalna policja zrobiła się nerwowa.

      – Myślisz, że ta zbrodnia może mieć związek z naszą sprawą? – Spojrzała na niego czujnie.

      – Trudno powiedzieć – rzekł ostrożnie. – Ale miej w tyle głowy, że na tym terenie ktoś zabił, i nie wiadomo kto ani dlaczego.

      Patrzył na nią z troską. Jakby chciał coś dodać. Ale tylko sięgnął ponad jej kolanami do schowka. Wydobył z niego pendrive.

      – Tu jest cały raport Straży Granicznej. I wszystko, co o naszym obiekcie siedzi w państwowych bazach. Dane z KRS-u, fiskus, urząd pracy. Rozrysuj sobie, napisz plan pracy i jedź się rozejrzeć.

      – Fajnie. – Uśmiechnęła się krzywo. – Na dzikie pogranicze, ganiać przemytników. Jak na westernach.

      Spojrzał na nią z powagą.

      – Nie „ganiać przemytników” – poprawił formalnym tonem. – Tylko rozpoznać zagrożenie godzące w bezpieczeństwo wewnętrzne państwa.

      – Tak jest – odparowała, wyjęła mu pendrive z dłoni, cmoknęła w policzek i wysiadła, trzaskając drzwiami limuzyny.

      Pachniało świeżą trawą. Na jabłoniach i śliwach pyszniły się soczyste liście i puchły pąki, gdzieniegdzie sypały się już białe i różowe kwiaty. Popołudniowe słońce kładło długie cienie na kopach Beskidu Sądeckiego. Zabrzeski cmentarz leżał na wypłaszczeniu, dalej zbocze schodziło ku szosie i Dunajcowi.

      Przed przycupniętą na stoku kaplicą rozstawiali swoje trójnogi kamerzyści kilku stacji telewizyjnych, reporterzy czekali w gotowości. W środku za ołtarzem stał ksiądz Karol Drzewicki w białym ornacie.

      Na katafalku spoczywała niewielka biała trumna ufundowana przez gminę. Wokół wieńce. Od wójta i rady gminy. Od Ruchu Światło-Życie. Od policji.

      – Stajemy tu dziś – mówił kapłan drżącym głosem – wstrząśnięci, zasmuceni tragedią i cierpieniem, które dotknęły to dziecko. Zwykle sprawując Najświętszą Ofiarę na pogrzebach, modlimy się o odpuszczenie grzechów zmarłego. Ale dziś modlimy się za duszę dziecka, które w swoim krótkim życiu nie mogło popełnić grzechu zamykającego mu drogę do Ojca.

      Głos mu się załamał. W kaplicy rozległo się kilka szlochów.

      – Kolor kapłańskich szat – podjął – zwykle na pogrzebach jest fioletowy. Ale na tę Najświętszą Ofiarę kapłan przyodział szaty białe. Białe jak kwiaty jabłoni, które niebawem obsypią nasze łąckie sady. Bo biały – powiódł wzrokiem po zebranych – to przecież symbol niewinności.

      Pozwolił temu słowu wybrzmieć w ciszy.

      – Chrystus wezwał nas w Kazaniu na Górze, żebyśmy się modlili za swoich nieprzyjaciół i prześladowców. – Ksiądz podniósł głos. – Dlatego módlmy się też, aby dobry Bóg wybaczył sprawcy.