Gromki śmiech i okrzyki sprawiają, że spoglądam w głąb lokalu: Fred niesie piwo grupce facetów skupionych wokół stołu bilardowego. Zadowolona, że się tym zajął, zaczynam sprawdzać stan baru.
Pracuję u Freda dopiero od miesiąca, ale ten bar przypomina inne, więc łatwo było wejść w rytm. Ma witrażowe lampy, ciepłe drewno i okrągłe boksy wyściełane skórą; jest znacznie mniej obskurny niż klub taneczny, w którym przepracowałam ostatnie dwa lata studiów. Jednak i tu pojawiają się podejrzane typy, co jest nieuniknione w tego rodzaju pracy. Nie jestem wyjątkowo atrakcyjna, nawet nie najładniejsza w tym lokalu, jednak kobieta stojąca za barem sprawia, że czasem nawet porządni mężczyźni zapominają o dobrym wychowaniu. Bez zaplecza tuż za barem muszę się sporo nabiegać i sama przygotowuję wiele drinków. Fred to świetny szef, z poczuciem humoru i towarzyski. Potrafi też lepiej ode mnie rozpoznać podejrzane typy.
Dlatego to on obsługuje gości w głębi baru, a nie ja.
Jestem dość wymagająca, jeśli chodzi o przygotowanie miejsca pracy, więc zaczynam układać wszystko za barem dokładnie tak, jak lubię: szpikulec na paragony, nóż, obieraczka, rozgniatacz do owoców, wyciskarka do soków, kolejna obieraczka, łyżeczki barowe, szklanka do mieszania drinków. Mise en place – wszystko na miejscu.
Już mam zacząć obieranie owoców, kiedy przez ladę przechyla się klient i zamawia dwa drinki White Russian, jeden z lodem, drugi bez. Kiwam głową, zdejmuję z wieszaka dwie czyste szklanki, i w tej chwili staje za mną Fred.
– Daj znać, jeśli tamci będą cię nagabywać – mówi, wskazując głową grupę młodych mężczyzn przy stole bilardowym, wiwatującą właśnie.
Na moje oko to dość typowi goście z uniwersytetu San Diego: wysocy, wysportowani, opaleni. Kilku ma na sobie T-shirty z grafiką, inni koszule z kołnierzykiem. Zerkam w ich stronę co jakiś czas, jednocześnie mieszając drinki. Sądząc po wzroście, wyglądzie i opaleniźnie, to członkowie drużyny piłki wodnej.
Jeden z nich, o ciemnych włosach i szczęce, dla której można by pójść z nim do łóżka, unosi wzrok i spogląda w stronę baru akurat w chwili, gdy ja rzucam mu spojrzenie – i nasze oczy się spotykają. Jest przystojny – choć, szczerze mówiąc, wszyscy są raczej przystojni – ale nie wiem czemu, to w jego stronę spoglądam jeszcze raz, po czym gapimy się na siebie przez moment, bo nie potrafię oderwać od niego wzroku. Niestety facet ma urodę niedostępnego, ponurego i zabójczego buca.
Napływają wspomnienia z przeszłości i natychmiast odwracam wzrok.
Obracam się do Freda i wyjmuję spod lady drugi słoik z naklejonym napisem „ZBIERAMY NA SAMOCHÓD”. Stawiam go przed szefem.
– Chyba oboje wiemy, że o mnie nie trzeba się martwić – mówię; Fred się uśmiecha i kiwa głową w kierunku słoika, jednocześnie kończąc nalewanie piwa. – Czyli dzisiaj jesteśmy we dwójkę?
– Chyba tak – mówi i przesuwa szklanki po barze. – W ten weekend nie mamy żadnego ważnego meczu. Pewnie będzie trochę ludzi, ale żaden wielki tłok. Może uda nam się zająć trochę zapasami.
Kiwając głową, kończę przygotowywać drinki i podliczam je, po czym myję ręce i sprawdzam, czy nie potrzebuję czegoś jeszcze. Ktoś za mną chrząka; odwracam się i stwierdzam, że z odległości zaledwie trzydziestu centymetrów wpatrują się we mnie oczy, które jeszcze kilka chwil temu spoglądały na mnie z drugiego końca sali.
– Co podać? – pytam dość uprzejmie i uśmiecham się, jak sądzę, przyjaźnie, lecz profesjonalnie. Oczy zwężają się, a chociaż nie czuję, by ich spojrzenie przesuwało się po moim ciele w widoczny sposób, wiem, że już mnie zmierzył, podjął decyzję i zaliczył do jednej z dwóch kategorii, w jakich mężczyźni najczęściej klasyfikują kobiety: nadaje się do łóżka lub nie. Z doświadczenia wiem, że wielu mężczyzn tak robi.
– Poproszę jeszcze jedną kolejkę – mówi, wskazując gdzieś za siebie. W jego dłoni wibruje telefon; mężczyzna zerka na niego, odpisuje szybko, po czym znów zwraca się w moją stronę.
Wyjmuję tacę. Nie wiem, co zamawiali, bo to Fred zaniósł im pierwszą kolejkę, ale z łatwością mogę zgadnąć.
– Heineken? – pytam.
Facet mruży oczy w żartobliwym oburzeniu; rozśmiesza mnie.
– No dobrze, nie heineken – mówię, przepraszająco unosząc dłoń. – Co piliście?
Teraz, kiedy przyglądam mu się uważniej, stwierdzam, że z bliska jest jeszcze przystojniejszy: ma brązowe oczy w oprawie rzęs, za które firmy produkujące tusze liczą sobie fortunę, oraz ciemne włosy, wyglądające na miękkie i gęste. Na pewno cudownie byłoby zatopić w nich palce…
On zapewne o tym wie; powietrze niemal zgęstniało od jego pewności siebie, którą wyczułam już z drugiego końca sali. Telefon znów się odzywa, ale facet zerka na niego przelotnie i go wycisza.
– Dlaczego uznałaś, że pijemy heinekena? – pyta.
Układam na tacy podkładki i znów wzruszam ramionami, starając się zdławić rozmowę w zarodku.
– Bez powodu.
Ale on nie daje się przekonać. Lekko unosi kącik ust.
– No już, dziewczyno z dołeczkami.
Niemal jednocześnie słyszę, jak Fred mówi: „niech to szlag!”, i nadstawiam dłoń, w którą szef wsuwa banknot dolarowy. Z uśmieszkiem zadowolenia wrzucam go do słoika.
Facet śledzi wzrokiem moje gesty.
– Na samochód? – pyta, przeczytawszy naklejkę. – O co w tym chodzi?
– O nic – odpowiadam i dłonią wskazuję rząd nalewaków do piwa. – Co piliście?
– Dzięki temu, co właśnie powiedziałem, zarobiłaś dolara i nawet mi nie zdradzisz, o co chodzi?
Odgarniam za ucho kosmyk włosów; gość najwidoczniej nie zrezygnuje, dopóki mu nie wyjaśnię, więc się poddaję.
– Po prostu bardzo często to słyszę – odpowiadam. Chyba częściej słyszę to określenie niż moje imię. Na każdym policzku robi mi się głęboki dołek i muszę przyznać, że to jednocześnie moja ulubiona i znienawidzona cecha. Jeśli dołożyć do tego wypłowiałe od słońca, często rozwiane od wiatru włosy i gęste piegi, to już widać, kim jestem: całkiem zwyczajną dziewczyną z sąsiedztwa.
– Fred nie wierzył, że aż tak często jestem nazywana w ten sposób – wyjaśniam, wskazując za siebie kciukiem – więc się założyliśmy: dolar za każdy raz, kiedy ktoś nazwie mnie dziewczyną z dołeczkami albo jakoś się do nich odniesie. W końcu kupię sobie za to samochód.
– Jak tak dalej pójdzie, to już za tydzień – komentuje Fred gdzieś zza moich pleców.
Telefon znów ćwierka, ale tym razem chłopak go nie wyjmuje, nawet na niego nie patrzy. Wsuwa go do tylnej kieszeni dżinsów, przenosi spojrzenie z Freda na mnie i szeroko się uśmiecha.
Może faktycznie przyda mi się chwila na uspokojenie.
Jeśli przedtem uznałam go za całkiem przystojnego, to nic w porównaniu z tym, jak zmienia się cała jego twarz, gdy się uśmiecha. Oczy wypełnia mu blask, a arogancja znika bez śladu. Facet ma gładką, opaloną skórę, jakby jaśniejącą ciepłem, które z niego promieniuje, zabarwiając mu policzki. Ostre rysy łagodnieją, w kącikach