Dobry omen. Терри Пратчетт. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Терри Пратчетт
Издательство: PDW
Серия:
Жанр произведения: Зарубежная фантастика
Год издания: 0
isbn: 9788381696753
Скачать книгу
po mojej matce. Lucinda. Albo Germaine. Tak chciała Deirdre.

      – Asmodeusz brzmi bardzo ładnie – powiedziała siostra Mary, przypomniawszy sobie o powołaniu. – Albo Damien. Damien jest ostatnio bardzo popularny.

      Anathema Device miała osiem i pół roku. Imię wybrała dla niej matka, kobieta słabo zorientowana w zawiłościach teologicznych. Pewnego dnia gdzieś przeczytała słowo, które przypadło jej do gustu tak bardzo, że postanowiła ochrzcić córkę takim imieniem. Córka zaś wykazywała wielkie zainteresowanie Księgą. Pochłaniała ją w tajemnicy przed matką nocą, pod kołdrą i przy latarce.

      Rówieśnicy Anathemy uczyli się ze zwykłych elementarzy bogato ilustrowanych jabłuszkami, piłeczkami, karaluszkami itd. Rodzina Device całkowicie odrzucała takie metody. Ich córka ćwiczyła czytanie z Księgi.

      W Księdze nie było żadnych jabłuszek ani piłeczek, za to poczesne miejsce zajmował osiemnastowieczny drzeworyt przedstawiający spalenie na stosie niejakiej Agnes Nutter, która sprawiała wrażenie zadowolonej ze swego losu.

      Pierwszym słowem, które Anathema samodzielnie przeczytała było słowo „przistoyny”. Niewielu spośród nas w wieku ośmiu lat zdawało sobie sprawę z tego, że przistoyny czasem znaczy akuratny, lecz Anathema wiedziała to od początku.

      Drugim słowem było właśnie „akuratny”.

      Pierwsze samodzielnie przeczytane zdanie brzmiało:

      Oto mówię do ciebie, a zważ Słowa moje. Nadjedzie Czterech, a Czterech Nadjedzie, a Trzech Nadjedzie z Niebios, a Jeden Nadjedzie w płomieniach i nikt, i nic ich nie zatrzymie – ani ryby, ani dżdża, ani bicz, ani Anioł, ani Diabeł. I ty będziesz z niemi, Anathemo.

      Anathema lubiła czytać o sobie.

      (Ostatnio troskliwi rodzice czytający tygodniki w niedzielne popołudnia, mogli nabyć książeczki, gdzie bohaterowie nosili imiona ich dzieci. W zamyśle autorów miało to wzbudzić większe zainteresowanie książką u dzieci. W przypadku Anathemy zaś, w jej ukochanej Księdze występowała nie tylko ona sama, lecz także jej rodzice, dziadkowie i pradziadkowie aż do siedemnastego wieku. Ona sama była wciąż małym wielkim egocentrykiem i nie przejmowała się nazbyt, że w Księdze nie wspomniano o jej dzieciach, zaś fabuła wybiegała naprzód tylko jedenaście lat. Kiedy ma się osiem i pół roku, jedenaście lat to prawie wieczność, a jeśli wierzyć Księdze, to rzeczywiście cała wieczność).

      Była bardzo inteligentnym dzieckiem o bladawej cerze, czarnych oczach i takichże włosach. Sprawiała, że wszyscy czuli się skrępowani w jej towarzystwie – zdolność tę, jak również szkodliwy dla zdrowia nadmiar cech metapsychicznych odziedziczyła po swej prapraprapraprababce.

      Była nad wiek rozwinięta i opanowana. Jedynie nauczyciele kaligrafii strofowali ją. Nic w tym dziwnego, gdyż pismo ośmioletniej dziewczynki na pewno nie rzucałoby się w oczy trzysta lat temu.

      Ani ochrona, ani nawet małżonka attaché nie zorientowali się, że Niemowlę A, które wyjechało z sali poporodowej (och, to tylko chwila, zważymy, zmierzymy – takie są przepisy, kochani państwo), gdy niedługo później wróciło, było już Niemowlęciem B.

      Mr Thaddeus J. Dowling, attaché kulturalny i szczęśliwy ojciec w jednej osobie, został pilnie wezwany do Waszyngtonu kilka dni wcześniej, lecz pozostał w stałym kontakcie telefonicznym z rodzącą, ze swojego gabinetu pomagając jej przeć i dyktując tempo oddechów między skurczami.

      Nie przeszkadzało mu to wcale w rozmowie, którą równocześnie z innego aparatu prowadził z doradcą do spraw inwestycji. Raz, co prawda, zmuszony był zrobić dwudziestominutową przerwę między wdechem a wydechem żony, ale to przecież nic ważnego.

      Narodziny dziecka to jedyne w swoim rodzaju wspólne doznania dwojga ludzi. Nic dziwnego, że nie chciał opuścić nawet ułamka sekundy z tego wydarzenia.

      Jeden z ochroniarzy zarejestrował cały poród na taśmie video.

      Powszechnie wiadomo, że licho nie śpi, wobec czego nie rozumie, dlaczego inni muszą sypiać. Crowley jednak lubił spać. Sen był jedną z niewielu przyjemności tego świata, której oddawał się z rozkoszą, zwłaszcza po sutym obiedzie. Przespał prawie całe dziewiętnaste stulecie, nie dlatego, że potrzebował snu, lecz dlatego, że po prostu – sprawiło mu to autentyczną przyjemność8.

      Przyjemności tego świata. Cóż, będzie lepiej, jeśli zacznie się im oddawać teraz, kiedy ma jeszcze trochę czasu.

      Bentley pędził przez noc z rykiem silnika, kierując się na wschód.

      Trzeba przyznać, że Crowley popierał Armageddon. Na pytanie, dlaczego od tysięcy lat próbował coś zmajstrować w ludzkich poczynaniach, odpowiadał odruchowo: Ależ tylko po to, by nastał Armageddon, a Piekło zatriumfowało. Ale co innego majstrować przy bombie, a co innego być świadkiem wybuchu. Wiedział od dawna, że nie ominie go widok końca świata. Był przecież nieśmiertelny, nie miał zatem wyboru. Jednak cały czas miał nadzieję, że do tego jeszcze bardzo daleko.

      Bo zdążył polubić ludzi. A to poważnie osłabiało diabelską naturę.

      Rzecz jasna, robił co w jego mocy dla uprzykrzenia życia wszystkim ludziom – w końcu było to jego powołanie, ale nawet największa podłość z jego strony wydawała się dziecinnym psikusem wobec tego, co ludzie wyczyniali ze sobą. Mieli prawdziwy talent do czynienia zła, jakby zaprojektowano w nich wadę fabryczną. Przychodzili na świat, który od początku był im na tysiące sposobów nieprzyjazny, a potem usilnie starali się, by stał się ich wrogiem. Coraz trudniej było wymyślić coś tak diabelskiego, co by przyćmiło powszechną i wrodzoną złośliwość ludzi. W zeszłym tysiącleciu Crowley kilka razy miał ochotę powiedzieć tym na Dole: Słuchajcie, możemy sobie odpuścić już teraz, zamknąć kramik z Dis i Pandemonium i przenieść się tutaj. Skończyło się zapotrzebowanie na nasze usługi. Sami wymyślili rzeczy, o których się nawet w Piekle nie śniło, a nawet używają elektrowstrząsów. Mają to, czego u nas brakuje. Mają wyobraźnię. No i elektryczność.

      Jeden z nich napisał, że… zaraz… Piekło opustoszało, wszystkie diabły są tutaj, na ziemi.

      Swego czasu Crowley chwalił sobie świętą inkwizycję w Hiszpanii. Był tam osobiście, spędzając miłe chwile w tawernach i domach rozrywki w błogiej nieświadomości tego, co się dzieje w lochach. Ze stosownymi listami polecającymi poszedł się rozejrzeć tu i tam, wrócił i przez tydzień pił na umór.

      Ależ dziwak z tego Hieronima Boscha.

      A kiedy dochodził do wniosku, że nawet w Piekle nie ma tyle zajadłości co w ludziach, spotykał się, co prawda rzadko, z dobrocią, o jakiej Niebo może tylko śnić. Często u tego samego osobnika. To zdaje się sprawa tej… wolnej woli. Co kto woli.

      Azirafal próbował mu to kiedyś wyjaśnić. Było to około 1020, kiedy strony zawarły tak zwany Mały Układ. Rzecz w tym, mówił, że osobnik ludzki jest dobry lub zły dlatego, że taki chce być. Za to ty, Crowley, no i ja, zaczynamy według ustalonego schematu. Człowiek nie może zostać prawdziwym świętym, jeśli równoważnie nie stwarza się okazji, by stał się wcielonym diabłem.

      Crowley rozważył to dokładnie i około roku 1023 powiedział Azirafalowi: Momencik, kolego. Tak jest, to by się zgadzało, ale tylko przy równych szansach na starcie, nie? A gdzie masz na starcie równe szanse? Ktoś zaczyna na strychu chlewu, w samym środku wojennej pożogi, a ty spodziewasz się, że pójdzie mu tak dobrze jak temu, co się urodził na zamku


<p>8</p>

Raz tylko musiał wstać, w 1832, i pójść do toalety.