– O to – powiedział.
Crowley wpatrywał się w koszyk.
– O, nie!
– Ależ tak – odparł Hastur i wykrzywił twarz w półuśmiechu.
– Już?
– I… e… to ja mam…?
– Ty i nikt inny. – Hastur nie ukrywał złośliwego rozbawienia.
– Ale dlaczego znowu ja? – zapytał zrozpaczony Crowley. – Przecież znasz mnie, Hastur. Wiesz, że to nie jest mój numer…
– Ależ jest, zapewniam cię – ciągnął Hastur. – To twój numer. Twoja życiowa rola. Bierz ją. Czasy się zmieniają.
– No pewnie – wtrącił kąśliwie Ligur. – Na początku trzeba przede wszystkim powiedzieć, że koniec już się zbliża.
– Ale dlaczego właśnie ja?
– Widocznie masz wejścia – powiedział złowrogo Hastur. – Ligur na przykład z chęcią oddałby prawą rękę, żeby tylko dostąpić takiego wyróżnienia!
– Właśnie! – przytaknął skwapliwie Ligur. No, może niekoniecznie swoją. Tyle prawych rąk dokoła. Jest z czego wybierać, nie tracąc dobrej prawej ręki.
Hastur wyciągnął z pomiętego prochowca kołonotatnik.
– Podpisz. Tutaj – powiedział, robiąc aż trzy „brzemienne” pauzy.
Crowley leniwym ruchem wyjął z kieszeni czarne pióro, które zalśniło jak szlachetny kamień w pięknej oprawie.
– Niezłe cacko – pochwalił Ligur.
– Pisze nawet pod wodą – mruknął Crowley.
– Ciekawe, co jeszcze wymyślą – zastanawiał się głośno Ligur.
– To bez znaczenia, ale lepiej niech wymyślą to zaraz – odpowiedział Hastur. – O, nie. Nie A. J. Crowley. Prawdziwym nazwiskiem.
Crowley skinął głową posępnie i narysował na arkuszu serię poplątanych zawijasów. Przez chwilę napis jarzył się czerwonawym światłem, po czym zgasł. – Co mam z tym zrobić? – zapytał.
– Dostaniesz instrukcje. – Hastur spojrzał gniewnie. – Nie denerwuj się, Crowley. Nadchodzi chwila, do której przygotowywaliśmy się przez te wszystkie lata. Od samego początku.
– Tak… Pewnie – powiedział Crowley. W niczym nie przypominał gibkiego osobnika, który parę minut temu wyśliznął się jak wąż z wnętrza czarnego bentleya. Miał minę zaszczutego zwierzaka. – Czeka nas ostateczne zwycięstwo.
– Tak… Ostateczne… – powtórzył Crowley.
– A ty będziesz narzędziem, które pozwoli, by spełniło się przeznaczenie.
– Narzędziem… No pewnie – mruknął Crowley i podniósł koszyk, tak jakby ten miał eksplodować lada chwila, co, nawiasem mówiąc, i tak wkrótce miało nastąpić. – No, dobra – powiedział. – To ja, ee… znikam. Mogę? Żeby załatwić się z tym jak najprędzej. Nie, nie, wcale nie chodzi o to, że coś mi się nie podoba – dodał pospiesznie, zdając sobie doskonale sprawę, jak bardzo mogłoby zaważyć na jego dalszych losach niezbyt pochlebne sprawozdanie Hastura. – Wiecie przecież, że u mnie zawsze wszystko na błysk!
Starsze diabły milczały.
– To ja się zmywam! – bełkotał Crowley. – Czołem chłopaki, do miłego… ee… Bomba. Świetnie. Buźka. Ciao.
Gdy czarny bentley zniknął w ciemności, Ligur zapytał:
– A to co znaczy?
– To po włosku – odparł Hastur. – Zdaje mi się, że coś do jedzenia, chyba „ciacho”.
– Śmiesznie się żegnają ci Włosi. Ufasz mu? – zapytał Ligur, odprowadzając wzrokiem znikające w oddali tylne światła bentleya.
– Nie.
– I słusznie – powiedział Ligur. Nasunęła mu się pewna refleksja: gdyby diabły zaczęły sobie ufać, ten stary świat byłby naprawdę zabawny.
Na zachód od Amersham czarny bentley mknął przez noc, robiąc właściwy użytek z tego, co miał pod maską. Crowley wziął pierwsze z brzegu pudełko i manipulując jedną ręką, wyjął kasetę. Drugą ręką starał się utrzymać samochód na szosie. W poświacie reflektorów przeczytał, że taśma zawiera nagranie „Czterech pór roku” Vivaldiego. Bardzo potrzebował teraz kojącej muzyki.
Włożył kasetę do odtwarzacza.
– O, cholera! Niech to najjaśniejsza cholera! Dlaczego akurat teraz! I dlaczego znowu ja? – wymamrotał pod nosem, gdy z głośników spłynęły doskonale znane pierwsze takty „Bohemian Rapsody”.
Ni stąd, ni zowąd, Freddie Mercury przemówił bezpośrednio do niego.
– BOŚ NA TO ZAPRACOWAŁ, CROWLEY.
Crowley nie mógł powstrzymać cichego „błogosławieństwa”. To właśnie on podsunął Dołowi pomysł skorzystania ze zdobyczy współczesnej elektroniki w utrzymywaniu łączności, ale jak to bywa, przełożeni zrozumieli go na opak, wprowadzili poprawki i oszczędności, których skutki odczuwał na własnej skórze. Początkowo miał nadzieję, że podłączą go do sieci telefonów komórkowych „Cellnet”. Niestety, centrala wchodziła na linię, kiedy tylko włączał magnetofon, nie licząc się z tym, że wystawia na poważną próbę jego cierpliwość melomana.
Przełknął głośno.
– Bardzo dziękuję, panie.
– WIERZYMY W CIEBIE, CROWLEY.
– Dziękuję, panie.
– TO BARDZO WAŻNE, CROWLEY.
– Wiem i rozumiem, panie.
– ZADANIE PIERWSZOPLANOWE I PRIORYTETOWE, CROWLEY.
– Zrobię, co w mojej mocy, panie.
– NATURALNIE, ŻE ZROBISZ, CROWLEY. A JEŚLI COŚ SIĘ NIE UDA, WSZYSCY WYKONAWCY DOSTANĄ CIĘGI. NAWET TY, CROWLEY. ZWŁASZCZA TY.
– Zrozumiałem, panie.
– OTO INSTRUKCJE, CROWLEY.
Nagle poczuł, że wie wszystko. Szczerze nienawidził tej metody. Przecież równie łatwo mogli mu po prostu powiedzieć, a nie sączyć chłodnym strumykiem zestaw instrukcji wprost do jego pamięci. Miał dotrzeć do pewnego szpitala.
– Będę tam za pięć minut, panie.
– DOBRZE. I see a little silhouetto of a men scaramouche scaramouche will you do the fandango.
Pewnie zacisnął ręce na kierownicy. Od kilku stuleci wszystko szło jak z płatka i nic nie wymknęło mu się z rąk. Ale, jak to zwykle bywa, zdaje ci się, że osiągnąłeś wszystko, zdobyłeś ostatni nie zdobyty szczyt, aż tu nagle spuszczają ci na głowę sam Armageddon. Największa wojna. Ostatnie starcie. Niebo kontra piekło, trzy rundy, ostatni UPADEK, zwycięzca bierze wszystko. Tak miało być. I nie ma świata, nie ma nic. To właśnie jest koniec świata. Wieczne Niebo albo Wieczne Piekło, zależy, kto wygra. Nie bardzo wiedział, co gorsze.
W zasadzie Piekło – to wynika z definicji. Ale od razu przypomniał sobie, jak to kiedyś było w Niebie i dostrzegł kilka zastanawiających podobieństw. Na przykład ani tu, ani tam nie można było dostać porządnego drinka. Poza tym nuda w Niebie była równie potworna jak nadmiar rozrywek