Co ludzie przedneolityczni robili z całą resztą życia? Nie budowali miast. Nie pisali książek; nie pozostały żadne pisemne relikty ich kultury. Nie gromadzili nadwyżki produkcyjnej; nie bogacili się.
„W tym wieku mitów człowiek nie był bardziej wolny niż dzisiaj, lecz był niewolnikiem tylko przez swe człowieczeństwo. Ponieważ jego władza nad przyrodą była bardzo ograniczona, chroniła go i poniekąd wyzwalała miękka osłona marzeń. W miarę przeistaczania się marzeń w wiedzę rosła potęga człowieka, stawiając nas zarazem – jeśli można tak powiedzieć – «oko w oko» ze wszechświatem. Czymże jest naprawdę ta potęga, z której czerpiemy tyle dumy, jeśli nie subiektywną świadomością stopniowego zżywania się człowieka ze światem fizycznym? Jego wielkie determinizmy działają odtąd już nie jako obce przemożne siły, lecz za pośrednictwem myśli, kolonizując nas na rzecz milczącego świata, którego staliśmy się podmiotami.
Rousseau miał prawdopodobnie rację, uważając, że dla naszego szczęścia byłoby lepiej, gdyby ludzkość trzymała się «złotego środka pomiędzy indolencją stanu pierwotnego a niepohamowaną aktywnością naszej miłości własnej», że ten stan był «lepszy dla człowieka» i że na to, by z niego wyjść, trzeba było «jakiegoś zgubnego przypadku», w którym można rozpoznać zjawisko podwójnie wyjątkowe – ponieważ było jedyne i spóźnione, polegało na powstaniu cywilizacji mechanicznej. Jest jednak jasne, że ten stan pośredni nie jest bynajmniej stanem pierwotnym, że zakłada i toleruje pewną dozę postępu”44.
Czy jesteśmy w stanie wyobrazić sobie powrót do takiego człowieczeństwa? Ale – porzuciwszy łatwe utopie Rousseau i jego epigonów – już nie na łonie natury, lecz na łonie technologii? Ona ostatecznie pozbawi nas nawet pozorów pracy odpowiadającej zbieraniu grzybów i jagód i podchodzeniu pod wiatr dzikiego prosięcia.
Ale nie pozbawi nas tych potrzeb; wręcz przeciwnie. To technologia z samej swej istoty – przez wpisaną w nią celowość, która nie zależy od kultury człowieka, a odbija najgłębsze prawa rzeczywistości – narzuca nam myślenie w trybie podążania ku zewnętrznemu celowi.
Obojętnie, czy my posługujemy się technologią, czy technologia posługuje się nami, pozostajemy pod władzą n a r z ę d z i a. Dopóki żyjemy w świecie technologii, dopóty cały nasz modus egzystencji podporządkowuje się przemożnym oczywistościom u n a r z ę d z i o w i e n i a.
Praca to najprostszy przejaw „bycia narzędziem” – ale przecież w każdej sekundzie życia oddajemy się kompulsywnym poszukiwaniom kolejnego gwoździa, dla którego moglibyśmy być młotkiem. Jeno w tych krótkich chwilach odczuwając ulgę i satysfakcję, i blady wybłysk bycia-dla-siebie, gdy właśnie oto wbiliśmy gwóźdź.
Łzawy powidok ludzkości: stos ośmiu miliardów zardzewiałych młotków bez jednego gwoździa.
W 1911 roku Paul Lafargue wraz z żoną Laurą Marks popełnili samobójstwo. Pozostawili list; ów list to fabryczny raport o wycofaniu z użytku przeterminowanego narzędzia, do końca nastrojonego do wypełnienia Świętego Celu.
„Zdrowy na ciele i umyśle, kończę mój żywot, zanim starość bezlitosna do reszty obedrze mnie z radości i przyjemności, jak obdziera mnie już jedna po drugiej z władz fizycznych i psychicznych, że pęknie ma wola i ustanie energia, aż okażę się ciężarem dla siebie i innych. Przyrzekłem sobie ongi nie przeżyć poza lat siedemdziesiąt; i tak naznaczyłem dokładną datę rozstania z życiem. Przygotowałem metodę realizacji postanowienia: cyjanowodór podskórnie podany. Umieram szczęśliwy wiedzą, iż nadejdzie dzień tryumfu sprawy, której poświęciłem czterdzieści pięć lat. Niech żyje Komunizm! Niech żyje Druga Międzynarodówka!”45
DO KRESU NADZIEI
Przyszło nam od nowa przemyśleć nadzieję. Mnie zaś – przemyśleć nadzieję w świetle technologii. Będę się starał nie rozpanoszyć zanadto spekulacjami i teoriami po innych domenach: filozofii, psychologii, etyki. Lecz ze względu na biblijny rozmach samego pojęcia „nadziei”, nie da się obronić przed przenikaniem i krzyżowaniem tematów.
Będzie o nadziei, czyli o człowieku wobec nieskończoności.
Zacznę od języka.
Chciałbym mianowicie wydobyć różnicę w samym sposobie myślenia, mówienia o nadziei w polskiej kulturze, w polskiej tradycji, w odróżnieniu od języków i tradycji innych, i to tych, z których pochodzi większość kontekstów, w jakich współcześnie nadzieję się obraca.
Bynajmniej nie po to, by rozwijać wielką teorię „polskiej nadziei”; przyjąłem w tych rozmyślaniach perspektywę globalną, albo i gatunkową. Na początku chcę jedynie nastroić jako instrumenty myśli dwa odrębne typy nadziei.
Co mnie od razu uderzyło: polska nadzieja jest czymś zewnętrznym wobec człowieka.
Jest przedmiotem, który został mi dany; do którego mam jakiś stosunek. Nie jest ten przedmiot mną, nie jest częścią, pasmem, tkanką mojego przeżycia. Nie pochodzi ze mnie.
Oto polski uzus językowy nadziei:
m a m nadzieję
s t r a c i ł e m nadzieję
p o r z u c i ł e m nadzieję
ż y w i ę nadzieję (na coś)
Ta ostatnia formuła – „żywić nadzieję” – byłaby ze wszystkich jeszcze najbliższa organicznemu stosunkowi człowiek-nadzieja. Ale i ją można przełożyć zarówno na obrazy żywienia dziecka, podlewania kwiatka, jak i na obraz pasożyta, dla którego jesteśmy żywicielem, a on wysysa z nas soki witalne.
Nadzieja byłaby wtedy ogromnym czerwiem, pijawką wkłutą w szyję; garbem wampirycznym. „Żywię nadzieję”, ona rośnie, rośnie, aż już nie mam siły i co robię? „Porzucam nadzieję”. Uff, jaka ulga.
Dobrze to ilustruje na przykład pułapkę „fałszywej nadziei”: gdy przywiązanie do nadziei tylko cię wyczerpuje, marnuje ci życie, nakłada psychiczny balast.
Jak natomiast nadzieja pracuje po angielsku:
I hope, I’m hoping
I po niemiecku:
Ich hoffe
I po rosyjsku:
Я надеюсь (что)
Widzimy, słyszymy: ta nadzieja działa w czasowniku, jest czynnością, aktem duchowym podmiotu. Jak kochanie, nienawidzenie, pożądanie, czucie, widzenie; jak samo życie.
Nie mówisz: „mam życie”; mówisz: „żyję”.
Jak to przełożyć na polski? Należałoby nie tyle wymyślić inne słowo, ile inny modus słowa „nadzieja”. Zmienić je w bezpośredni, intymny czasownik.
Na przykład:
ja nadziejuję
nadziejowaliśmy
oni