Cóż, jak dotąd nie natrafiono tu na żadną granicę absolutną. W istocie co roku programy wchodzą w dziedziny, które przez wieki uważaliśmy za tak „ludzkie”, że według nich definiowaliśmy człowieczeństwo.
W trzecim sektorze gospodarki mieści się cała gama prac nieskalowalnych, związanych z kontaktem człowieka z człowiekiem. Kluczowe znaczenie dla wartości oferowanej tu usługi ma sam fakt, że dostarcza ją człowiek. To w tych dziedzinach upatruje się zazwyczaj ratunku dla pracy człowieka; tam mamy wszyscy ujść ze swymi karierami, pensjami, profesjami, przegnani przez maszyny i programy.
Chodzi tu o funkcje w rodzaju opiekunki, opiekuna dzieci (dziecko rozwija osobowość przez obcowanie z role models), trenera personalnego (i podobne formy relacji mistrz–uczeń), przewodnika duchowego (na przykład ksiądz spowiednik), terapeuty, hostessy, prostytutki, polityka, rzecznika, dowódcy.
Łączy je ich geneza: komercjalizacja ról wypełnianych w naturalnym środowisku społecznym i rodzinnym bezpłatnie. Płaci się tu za zadzierzgnięcie związku z innym człowiekiem, choćby chwilowego i powierzchownego. Nie brzmi już bynajmniej jak żart, że ostatnią pracą w sposób konieczny wykonywaną przez człowieka będzie najpewniej praca najstarsza: dostarczająca za pieniądze wrażenia i wyobrażenia fizycznej miłości. A w istocie – kontaktu z cudzą świadomością. Odbicia siebie w oczach partnera seksualnego.
Aby obezludnić takie prace, trzeba by zredefiniować człowieka. Lecz człowiek redefiniuje się nieustannie. Inaczej dziś żyjemy, niż żyliśmy sto, tysiąc, pięć tysięcy lat temu; inaczej o sobie myślimy; inne naturalności i oczywistości układają nam kosmos przeżyć zmysłowych i duchowych. Pierwszy, jeszcze przed Oświeceniem, ogłosił to credo człowieczeństwa Giovanni Pico della Mirandola (przemawiając w tym fragmencie głosem Boga Ojca): „Nie przydajemy tobie, Adamie, ani ustalonego miejsca, ani właściwego kształtu, ani żadnego szczególnego daru, byś zgodnie z wyborem i zgodnie ze swoim zdaniem posiadł i zajął to miejsce, przyjął tę postać i ten dar, który swobodnie sobie wybierzesz. Ustanowione przez Nas prawa ograniczają określoną naturę innych stworzeń. Ty, niczym nieograniczany, dzięki swej woli, w której mocy cię pozostawiłem, sam ją sobie wyznaczysz”27.
Już możemy się przejrzeć w lustrze Japonii i sprawdzić, jak leży na nas ta nowa natura.
Siłę przyśpieszającą trend delaboryzacji, choć tak różnie oddziałującą w różnych częściach świata, stanowi globalizacja. Doraźnie i lokalnie potrafi ona tworzyć miejsca pracy, jednak w skali całej ludzkości oraz dekad i pokoleń rachunek wydaje się ujemny.
Globalizacja w czasach wysokich technologii maksymalizuje efektywność i minimalizuje koszta, łącząc pracownika z pracą niezależnie od dzielącego ich dystansu. Zrazu skutkuje to eksportem miejsc pracy z wysoko rozwiniętych krajów, gdzie praca jest droga, do krajów rozwijających się, gdzie jest ona tania, oraz potanieniem produktów tej pracy dla konsumentów na całym świecie.
Tę początkową fazę globalizacji w wersji low tech ludzkość ćwiczyła wielokrotnie. Pierwszą kulturę globalizacyjną stworzyły państwa i miasta epoki brązu, rozwijające się wokół Morza Śródziemnego w II tysiącleciu przed naszą erą; zakończyła ją fala inwazji tzw. Ludzi Morza i pierwsze Wieki Ciemne. Ostatnią próbą globalizacji, poprzedzającą naszą, był ogólnoświatowy system handlu morskiego pod Pax Britannica, trwający do pierwszej wojny światowej.
Globalizacja nie jest jednak grą o sumie zerowej; nie sprowadza się do p r z e s u w a n i a stałej liczby prac z miejsca na miejsce. Sama możliwość takiej optymalizacji kosztów i maksymalizacji wydajności zmniejsza liczbę koniecznych pracowników. Już nie każde miasto, okręg, kraj musi mieć swoich specjalistów. Ci sami eksperci mogą obsłużyć każdego klienta na Ziemi. A wytwory – głównie niematerialne, lecz coraz częściej też materialne – tych samych kilku najlepszych firm w branży mogą zaspokoić potrzeby całej ludzkości.
Na dalszych etapach – których doświadczamy obecnie po raz pierwszy w historii – globalizacja ugniata samą naturę pracy. Przepływ biznesów i zarobków do krajów mniej rozwiniętych prędzej czy później także w nich podnosi poziom życia i wysokość płac. Ów proces poszukiwania najniższych kosztów i wyważania wobec nich stóp życiowych musi zakończyć się jeśli nie całkowitym wyrównaniem pola gry, to przynajmniej takim jego wypłaszczeniem, że prosta przewaga kosztowa zaniknie wobec innych przewag konkurencyjnych. Wśród nich najistotniejsze to: prawo (stopień regulacji, biurokratyzacji, jak również wysokość podatków), siła pieniądza, kultura (której pochodną jest pracowitość, umiejętność kooperacji, ambicja, adaptowalność do nowych warunków, nowych współpracowników), bezpieczeństwo (przeliczalne na koszty ubezpieczenia), położenie geograficzne, głęboka infrastruktura, klimat. A klimat determinuje nie tylko liczbę godzin światła dziennego, ale też tryb życia, zachęcający lub zniechęcający do przebywania na wolnym powietrzu, udziału w aktywnościach wspólnotowych, w swobodnej wymianie myśli i doświadczeń – wszystko to są okoliczności wspomagające rozwój gospodarki kreatywnej.
Świadomość owego procesu podporządkowuje powyższe czynniki logice globalizacji, czyniąc z pracy produkt, element wymiany, h a n d l u w a r t o ś c i a m i. Stworzenie i utrzymanie danej liczby miejsc pracy ma odtąd konkretną cenę, wyrażalną w dobrach, które da się ostatecznie sprowadzić także do tych jakości najsubtelniejszych, najbardziej „duchowych”.
I dla każdego państwa uczestniczącego w takiej konkurencji przychodzi moment, w którym owa cena okazuje się za wysoka.
Przedstawmy tezę przeciwną: że nie ma ceny, jakiej nie zapłacimy za pracę. Że wżyjemy się w każde warunki, byle pracować, byle dzięki temu się wyżywić i przetrwać. Otóż jest to definicja niewolnictwa.
Ostatecznie więc gra w globalizację odbywa się wedle reguł heglowskiej walki o uznanie: prędzej czy później wyżej od wartości pracy ktoś postawi wartości związane z zachowaniem dotychczasowego wyobrażenia siebie.
Najdłużej i najsilniej opierają się globalizacji zajęcia w sposób konieczny związane z miejscem. Nie da się outsource’ować do Bangladeszu pracy polegającej na wyniesieniu na śmietnik pralki sąsiada.
Także te uwikłane kulturowo: wymagające nie tylko znajomości lokalnego języka, lecz także wżycia się w lokalne obyczaje, historię, mentalność. Gdyż tak samo nie da się outsource’ować własnej biografii, to jest pracy polegającej na życiu latami w danym środowisku i społeczności.
Wreszcie – prace wymagające legitymizacji oddolnej, demokratycznej lub innej, czyli zakładające jakąś funkcję przedstawicielską albo opierające się na obustronnym zaufaniu. Wielu próbowało i nadal próbuje outsource’ować zaufanie – Unia Europejska stanowi tu niezły przykład – nie są mi jednak znane spektakularne sukcesy tych wysiłków.
Spróbujmy teraz zakreślić w wyobraźni część wspólną dwóch zbiorów: te i tylko te prace, które obronią się zarówno przed automatyzacją i komputeryzacją, jak i przed globalizacją.
Podchodzę tu do sprawy minimalistycznie, nie przyjmując mocnej tezy o całkowitym obezludnieniu pracy – jedynie tę, że dla następnych pokoleń praca nie będzie tym, czym była dla nas i naszych przodków; że czasownik „pracować” będzie wyświetlał już inne aktywności, potrzeby, relacje i emocje.
W bardzo prostym, czysto numerycznym przedłużeniu tych trendów widzimy świat supertanich dóbr docierających do każdego zakątka Ziemi; dóbr, do których produkcji trzeba niewielkiej liczby osób bardzo nierówno rozłożonych geograficznie i kulturowo. Świat ogromnej rzeszy mężczyzn i kobiet bez pracy – bo