Pozwalam mu mówić z powodów taktycznych i dlatego, że przyjemnie się go słucha.
– Po jakimś czasie jednak przestałem szukać. Potem, po siedmiu latach, dzwoni do mnie kobieta z jakiejś nowej organizacji wspierającej rodziny osób zaginionych w Irlandii i mówi, że jeśli chcemy, to możemy ubiegać się o uznanie jej śmierci – mówi, unosząc brew. – „Jeśli chcemy”, powiedziała, jakby to była, kurwa, jakaś superopcja. Przepraszam, nie powinienem przeklinać – dodaje.
– A przeklinaj sobie. Nie jesteś na spowiedzi.
– Ha, dawno nie byłem, pani detektyw. Pani chyba też, co? – Uśmiecham się. – Tak czy owak, nie uznaliśmy jej za zmarłą. No bo co by to dało? Nie miała żadnego majątku ani niczego, chyba że majątkiem nazwiemy skrzynkę gównianych płyt CD i kolekcję butów większą, niż ma Imelda Marcos. – Drapie się po głowie, jakby chciał podrapać się po mózgu, a nie, jakby go coś swędziało. – Jezu Chryste, nie mogę uwierzyć, że była tu, w Londynie, kurwa, tuż pod samym nosem.
Tym razem nie przeprasza.
– Sądzimy, że w Londynie przebywała tylko kilka tygodni. Mieszkała w Thames Ditton, w Surrey.
Szybkie wzruszenie ramionami.
– Nie znam tego miejsca. Jeśli mam być szczery, to Londynu też dobrze nie znam. Nie mieszkam tu długo, dwa miesiące temu przenieśli mnie tu z biura z Dublina i od tej pory tylko praca, praca i praca. Powinienem częściej wychodzić z domu.
Chcę zapytać, co to za praca, skoro można do niej chodzić w sztucznie postarzonych dżinsach i postrzępionym szarym T-shircie, ale to nie ma związku ze sprawą. Nie jesteśmy na randce.
– Aiden, próbujemy się dowiedzieć, co Maryanne robiła w Londynie na kilka tygodni przed śmiercią. Rozmawialiśmy z jej mężem…
– Tak, pani przełożona powiedziała, że siostra była mężatką. To miło. Chciałbym go poznać.
Spotkanie jednego podejrzanego z drugim? Nie sądzę.
– To nie jest najlepszy moment…
– Jezu, no jasne, że nie teraz! – Rzuca mi spojrzenie, które mówi „za kogo ty mnie masz?” – Chciałem powiedzieć, że kiedy wszystko się uspokoi, może…
Kiwam głową, kierując przesłuchanie na właściwy tor.
– Jej mąż twierdzi, że nie przepadała za Londynem..
– No jasne, a kto lubi Londyn? Trudno tu kupić piwo taniej niż za pięć funtów.
Nie mogę się oprzeć, żeby mu nie dogryźć.
– Chryste, nie wiem, gdzie bywasz, ale pewnie w knajpach dla turystów? Masz rację, musisz zdecydowanie częściej wychodzić.
Jeśli to zabrzmiało jak flirtowanie, to nie takie miałam intencje. Flirt zakłada pewną dozę zaangażowania i filuterii, a mnie nie stać dzisiaj na żadną z tych emocji.
Mimo to nadrabiam miną, przechodząc do ataku.
– Aiden, mąż Maryanne nie ma pojęcia, czego szukała w centralnej części Londynu. Może ty wiesz?
Jeśli wkurzyło go moje pytanie, to nie widać tego na jego twarzy.
– Nie widziałem siostry od prawie dwudziestu lat, więc według mnie mogła mieć, kurwa, nawet audiencję u królowej.
Nachylam się w jego stronę:
– A może odwiedzała ciebie? To ty mogłeś być powodem jej wizyty w stolicy.
Unosi lekko głowę.
– Nie bardzo rozumiem.
– Po prostu jest to dziwne. Mamy kobietę, która według zeznań nie znosi Londynu, nigdy tu nie przyjeżdża, wydaje się zadowolona ze swojego spokojnego życia w cichej sennej wiosce w zielonym Surrey, i nagle zjawia się tu, dwa miesiące po tym, jak do stolicy przyjeżdża jej brat. Nagle Londyn nie jest już takim niefajnym miejscem? – Chwilę odczekuję, a potem dodaję: – Więc widzisz, do czego piję? Rozumiesz, że to mi się jakoś łączy.
– Tak – zgadza się ze mną. – Ale nie ma w tym żadnego związku, bo nie widziałem się z nią, i Bóg mi świadkiem, że gdyby chciała mnie znaleźć, nie byłoby z tym żadnego problemu. Może ona wymyśliła siebie na nowo, ale ja jestem wciąż tym samym starym Aidenem Doyle’em. Ta sama stara fryzura. Ta sama wielka blizna na policzku po tym, jak walnęła mnie kijem do hokeja na trawie. Od lat to samo żenujące zdjęcie na stronie firmowej, ten sam adres mailowy i numer kontaktowy. Gdyby chciała mnie znaleźć, to mogła to zrobić. Jak widać, nie chciała.
Spogląda na zegarek, pewnie po to, by dać mi do zrozumienia, że skoro ona nie miała dla niego czasu, to jemu też nie zależy.
– Możesz mi powiedzieć, gdzie byłeś w poniedziałek wieczór i we wtorek rano, w godzinach, powiedzmy od jedenastej wieczór do piątej rano.
Tak jak się spodziewałam, rzuca mi spojrzenie w stylu „jaja sobie robisz?”, ale poza tym nic. Żadnej rozdziawionej paszczy, żadnego wściekłego zaprzeczania. Żadnych żądań wezwania osoby, „która kieruje tym śledztwem”, co zwykle skutkuje tym, że przychodzi Steele i wtedy żałują, że w ogóle się odezwali i nie zostali tylko ze mną.
– Byłem w domu, w łóżku.
– Czy ktoś może to potwierdzić?
– Niestety nie. – Przeciera dłonią usta, powstrzymując uśmieszek. – Odkąd tu przyjechałem, haruję jak wół i nie miałem czasu na w e r y f i k a c j e w dziale sypialnianym. – Chichocze. – Ale to tylko działa na moją niekorzyść, prawda? A myślałem, że porządny ze mnie gość, bo nie uwodzę jakichś młódek na jeden numerek, skoro nie mam czasu nawet tyłka sobie podetrzeć.
– Wracając do twojego alibi. – Znowu się śmieje. Robi tak większość niewinnych ludzi zeznających pod przysięgą, że wieczorem zajęci byli prasowaniem. – Czy rozmawiałeś z kimś w poniedziałek wieczorem w czasie, o którym wspomniałam? Nawet wiadomość tekstowa może pomóc w tym, by wykluczono cię z grona podejrzanych. Właśnie to próbuję zrobić, Aiden, wykluczyć cię, żebyśmy mogli działać dalej i dowiedzieć się, kto to zrobił.
Myśli nad tym, co powiedziałam.
– W nocy wysłałem SMS-a do kolegi z Australii, czy to wystarczy? Obudził mnie, cholera, wiadomością, więc opieprzyłem go tą samą drogą. Wygląda na to, że wiszę mu piwo, co nie? – Znów drapie się po głowie. – Sądzę, że to musiało być około pierwszej w nocy. W każdym razie byłem już w łóżku od jakiegoś czasu. Zwykle wyłączam telefon przed pójściem spać, ale mój staruszek ostatnio źle się czuje, więc zostawiłem aparat włączony.
Przebłysk wspomnienia Jonja Doyle’a. Drażliwy mały gość, który nie znosił obecności dzieciaków w pubie, „ohydnego” zagranicznego piwa i wszystkiego, co angielskie.
– Przykro mi to słyszeć.
– A mnie