Już zaczęła stukać w klawiaturę, czekając, aż stary złapie przynętę. Nie trwało to długo.
– Chciałbym obejrzeć apartament.
Oczywiście, pomyślała. Popatrzyła na staruszka.
Betty Andresen nie była nierozsądną kobietą. Skoro największym marzeniem starego człowieka jest zobaczenie widoku rozciągającego się z hotelu SAS, nie widziała powodów, by mu tego odmówić.
– No to chodźmy, zajrzymy. – Zafundowała mu najbardziej promienny ze swoich uśmiechów, które zwykle rezerwowała wyłącznie dla stałych gości.
– Przyjechał pan w odwiedziny do kogoś w Oslo? – spytała już w windzie uprzejmie, lecz bez większego zainteresowania.
– Nie – odparł staruszek. Miał siwe krzaczaste brwi, takie jak jej ojciec.
Betty wcisnęła guzik, drzwi się zasunęły i winda ruszyła. Betty nigdy nie mogła się przyzwyczaić do tego uczucia wsysania w niebo. Gdy drzwi znów się rozsunęły, jak zawsze troszkę się spodziewała, że znajdzie się w nowym, zupełnie innym świecie, mniej więcej tak jak dziewczynka z tej historii o trąbie powietrznej. Ale świat zawsze pozostawał ten sam, taki jak dawniej. Przeszli korytarzami, w których tapety dopasowano do koloru dywanów, a na ścianach powieszono drogie nudne dzieła sztuki. Betty wsunęła klucz do zamka apartamentu, powiedziała „proszę bardzo” i przytrzymała drzwi przed staruszkiem. Przemknął obok niej z wyrazem twarzy, który odczytała jako pełen oczekiwania.
– Apartament „Palace” ma sto pięć metrów kwadratowych – oznajmiła Betty. – Są tu dwie sypialnie, każda z łóżkiem king size i dwie łazienki, w obu jest wanna z hydromasażem i telefon.
Przeszła do salonu, gdzie stary zdążył już stanąć przy oknach.
– Meble zaprojektował duński designer Poul Henriksen – powiedziała, muskając dłonią cieniusieńkie szkło stolika. – Ma pan może ochotę obejrzeć łazienki?
Stary nie odpowiedział. Nie zdjął przemoczonego kapelusza i w ciszy, która teraz zapadła, Betty usłyszała odgłos kropli spadającej na parkiet z drewna wiśniowego. Stanęła obok staruszka. Widać stąd było wszystko, co warto zobaczyć: Ratusz, Teatr Narodowy, Zamek, budynek parlamentu i twierdzę Akershus. Tuż pod nimi rozpościerał się Park Zamkowy. Drzewa wyciągały ku ołowianoszaremu niebu czarne gałęzie, przypominające rozczapierzone palce czarownicy.
– Powinien pan tu raczej przyjść w ładny wiosenny dzień – stwierdziła Betty.
Stary odwrócił się i popatrzył na nią zdziwiony. Betty dopiero teraz zdała sobie sprawę z tego, co powiedziała. Równie dobrze mogła dodać wprost: skoro i tak przyszedł pan tu tylko po to, by obejrzeć widok z okna.
Uśmiechnęła się najładniej, jak umiała.
– Kiedy trawa jest zielona, a na drzewach w Parku Zamkowym pojawiają się liście. Wtedy rzeczywiście jest tu bardzo pięknie.
Patrzył na nią, lecz myślami zdawał się być zupełnie gdzie indziej.
– Ma pani rację – powiedział w końcu. – Na drzewach wyrastają liście. O tym nie pomyślałem. – Wskazał na okno. – Można je otworzyć?
– Tylko uchylić. – Betty z ulgą zmieniła temat. – Trzeba przekręcić ten uchwyt.
– Dlaczego można tylko uchylić?
– To na wypadek, gdyby komuś wpadł do głowy niemądry pomysł.
– Niemądry pomysł?
Zerknęła na niego. Czyżby staruszek był odrobinę sklerotyczny?
– Żeby wyskoczyć. To znaczy popełnić samobójstwo. Jest wielu nieszczęśliwych ludzi, którzy… – wykonała dłonią gest z zamiarem opisania, co robią nieszczęśliwi ludzie.
– A więc to niemądry pomysł? – Stary potarł brodę. Czyżby wśród zmarszczek dostrzegła cień uśmiechu? – Nawet gdy ktoś jest nieszczęśliwy?
– Owszem – odpowiedziała zdecydowanie Betty. – Przynajmniej w moim hotelu. I na mojej zmianie.
– Na mojej zmianie – zachichotał staruszek. – To było niezłe, Betty Andresen.
Na dźwięk swojego nazwiska drgnęła przestraszona. Oczywiście przeczytał je na tabliczce służbowej. Przynajmniej oczy miał w porządku, bo litery w nazwisku były tak małe, jak napis „RECEPTIONIST” duży. Betty udała, że dyskretnie spogląda na zegarek.
– Tak, tak – pokiwał głową staruszek. – Ma pani pewnie inne rzeczy do zrobienia niż pokazywanie widoków.
– Raczej tak – odparła.
– Biorę go – oświadczył staruszek.
– Słucham?
– Wezmę ten pokój. Nie na dzisiejszą noc, ale…
– Bierze pan pokój?
– Tak. Jest do wynajęcia, prawda?
– No tak, owszem, ale… jest bardzo drogi.
– Chętnie zapłacę z góry. – Z wewnętrznej kieszonki wyciągnął portfel, a z niego banknoty.
– Nie, nie, nie o to mi chodziło. Tylko że on po prostu kosztuje siedem tysięcy za noc. Nie wolałby pan raczej obejrzeć…
– Podoba mi się ten pokój – oświadczył stary. – Proszę na wszelki wypadek przeliczyć.
Betty wpatrywała się banknoty tysiąckoronowe, które jej podawał.
– Zapłatę możemy załatwić, gdy już przyjdzie pan przenocować – powiedziała. – A kiedy pan zamierza…
– Tak jak pani zalecała, Betty. Któregoś dnia na wiosnę.
– No tak, jasne. W jakiś szczególny dzień?
– Oczywiście.
17. BUDYNEK POLICJI, 5 LISTOPADA 1999
Bjarne Møller westchnął i wyjrzał przez okno. Myśli mu uciekały, jak to ostatnio często się zdarzało. Deszcz zrobił sobie przerwę, ale niebo nad Budynkiem Policji na Grønland wciąż wisiało niskie i ołowianoszare. Jakiś pies dreptał po brunatnym, pozbawionym życia trawniku. W Bergen mieli wolne stanowisko naczelnika wydziału, termin składania podań mijał w przyszłym tygodniu. Od jednego z kolegów stamtąd słyszał, że zasadniczo pada tam tylko dwa razy jesienią. Od września do listopada i od listopada do nowego roku. Bergeńczycy stale przesadzali. Był tam, miasto mu się podobało. Leżało z dala od polityków w Oslo i było nieduże. Lubił to, co nieduże.
– Co? – Møller obrócił się i napotkał zrezygnowane spojrzenie Harry’ego.
– Zacząłeś mi tłumaczyć, dlaczego dobrze mi zrobi, kiedy się trochę ruszę.
– O?
– To twoje własne słowa, szefie.
– A tak, tak. Musimy się pilnować, żebyśmy nie utknęli w starych przyzwyczajeniach i rutynie. Trzeba posuwać się dalej, rozwijać. Móc się czasami oderwać.
– Cóż, oderwać… POT mieści się zaledwie trzy piętra wyżej, w tym samym budynku.
– Oderwać od wszystkiego innego. Szef POT, Meirik, uważa, że doskonale pasujesz na stanowisko, które ma akurat wolne.
– Czy na takie wakaty nie trzeba organizować konkursu?
– Nie myśl o tym, Harry.
– Dobrze.