Sverre odczuł lekki przypływ adrenaliny. To nie była zwyczajna rozmowa o siekierach, strzelbach na śrut i paru laskach dynamitu. To się działo naprawdę. Ten facet był prawdziwy.
Otworzyły się drzwi. Sverre spojrzał ponad ramieniem starego. Nie był to żaden z chłopaków, tylko ten pijak w czerwonym islandzkim swetrze. Potrafił być dokuczliwy, kiedy chciał naciągnąć kogoś na piwo, lecz poza tym niegroźny.
– Zobaczę, co się da zrobić. – Sverre sięgnął po banknot. Nie zdążył zauważyć, co się dzieje, gdy dłoń starego spadła na jego rękę jak szpon i przygwoździła ją do stolika.
– Nie o to cię pytałem. – Głos brzmiał zimno i krucho, jak łamiący się lód.
Sverre próbował przyciągnąć rękę do siebie, ale nie zdołał. Nie dał rady wyrwać się z uścisku starca!
– Pytałem, czy możesz mi pomóc, i chcę usłyszeć jasną odpowiedź. Tak albo nie, zrozumiano?
Sverre poczuł, że budzi się w nim wściekłość, jego stary wróg i przyjaciel. Ale przynajmniej na razie nie zdołała ona przesłonić myśli o dziesięciu tysiącach koron. Istniał człowiek, który mógł mu pomóc. Bardzo wyjątkowy człowiek. To będzie kosztowało, ale miał wrażenie, że stary nie zamierza targować się o prowizję.
– Tak… mogę pomóc.
– Kiedy?
– Za trzy dni. Tutaj. O tej samej porze.
– Brednie! Nie zdobędziesz takiego karabinu w trzy dni. – Stary wreszcie go puścił. – Ale biegnij do tego, kto ci pomoże i poproś, żeby biegł do tego, kto jemu może pomóc. Spotkamy się tutaj za trzy dni, umówimy się na termin i miejsce dostawy.
Sverre wyciskał sto dwadzieścia kilo na siłowni. Jak ten chudy staruch zdołał…
– Powiedz, że zapłata za karabin gotówką w koronach norweskich przy dostawie. Resztę swoich pieniędzy dostaniesz za trzy dni.
– Tak? A co będzie, jak zabiorę tę forsę…
– Wtedy wrócę i cię zabiję.
Sverre roztarł nadgarstek. Nie domagał się dalszych wyjaśnień.
Lodowaty wiatr omiatał budkę telefoniczną przy łaźni na Torggata, gdy Sverre Olsen drżącymi palcami wykręcał numer. Cholera, ale zimno! Miał dziury na czubkach obu butów. Na drugim końcu ktoś podniósł słuchawkę.
– Halo?
Sverre Olsen przełknął ślinę. Dlaczego, słysząc ten głos, zawsze czuł się tak nieswojo?
– To ja, Olsen.
– Mów.
– Ktoś szuka giwery marki Märklin.
Cisza.
– Tak jak kolejki elektryczne – dodał Sverre.
– Wiem, co to jest märklin, Olsen. – Głos na drugim końcu brzmiał spokojnie i neutralnie, ale Sverre i tak wychwycił pogardę. Nic nie powiedział, bo chociaż nienawidził swego rozmówcy, to strach przed nim był jeszcze silniejszy. Nawet nie wstydził się tego przyznać. Facet uchodził za naprawdę groźnego. W środowisku słyszeli o nim jedynie nieliczni i nawet Sverre nie znał jego prawdziwego nazwiska. Ale ten człowiek dzięki swoim powiązaniom nieraz już zdołał wyciągnąć Sverrego i jego kumpli z kłopotów. Oczywiście w służbie dla Sprawy, a nie z powodu wyjątkowej sympatii. Sverre z pewnością by się z nim nie kontaktował, gdyby wiedział o kimkolwiek innym, kto mógłby mu załatwić to, czego szukał.
– Komu ta broń jest potrzebna i do czego chce jej użyć?
– Jakiś staruszek. Nigdy wcześniej go nie widziałem. Mówi, że jest jednym z nas. Nie pytałem, kogo chce załatwić. Może nikogo. Może chce ją mieć po to, żeby....
– Zamknij się, Olsen. Wyglądał na to, że ma pieniądze?
– Był dobrze ubrany. Dał mi tysiąc koron za samą odpowiedź, czy mogę mu pomóc.
– Dał ci tysiąc za to, żebyś trzymał gębę na kłódkę, a nie za odpowiedź.
– Aha.
– Interesujące.
– Mam się z nim spotkać za trzy dni. Chce się wtedy dowiedzieć, czy nam się uda.
– Nam?
– To znaczy…
– Chciałeś powiedzieć: czy mnie się uda.
– Oczywiście. Ale…
– Ile ci zapłaci za całą robotę?
Sverre zwlekał z odpowiedzią.
– Dychę.
– Tyle samo dostaniesz ode mnie. Dychę. Jeżeli dobijemy targu. Pojmujesz?
– Pojmuję.
– Za co dostajesz tę dychę?
– Za trzymanie języka za zębami.
Kiedy Sverre Olsen odkładał słuchawkę, palce u nóg miał kompletnie pozbawione czucia. Potrzebne mu były nowe buty. Stał, przyglądając się pustej, bezwolnej torebce po chipsach, którą wiatr porwał i poniósł między samochody w stronę Storgata.
20. PIZZERIA U HERBERTA, 15 LISTOPADA 1999
Stary człowiek pozwolił, by szklane drzwi pizzerii U Herberta same się zamknęły. Stanął na chodniku i czekał. Minęła go Pakistanka z głową owiniętą szalem, pchająca przed sobą dziecięcy wózek. Ulicą sunęły samochody, w bocznych szybach migotało odbicie jego własnej postaci i wielkich szyb pizzerii za plecami. Z lewej strony drzwi wejściowych szybę częściowo zakrywał krzyż białej taśmy. Wyglądało na to, że ktoś próbował ją zbić kopniakiem. Wzór białych pęknięć na szkle przypominał pajęczynę. Przez szybę widział, że Sverre Olsen wciąż siedzi przy stoliku, przy którym omawiali szczegóły transakcji. Port kontenerowy w Bjørvika za trzy tygodnie. Pirs 4. Godzina druga w nocy. Hasło: Voice of an Angel. To, zdaje się, tytuł jakieś popularnej piosenki. Nigdy jej nie słyszał, ale hasło nawet pasowało. Gorzej było z ceną. Siedemset pięćdziesiąt tysięcy. Nie zamierzał jednak na ten temat dyskutować. Pytanie tylko, czy dotrzymają umowy i nie obrabują go w porcie. Zaapelował o lojalność, opowiadając młodemu neonaziście, że walczył na froncie, ale nie miał pewności, czy tamten mu uwierzył. Nie wiedział też, czy to ma w ogóle jakieś znaczenie. Zmyślił nawet historię o tym, gdzie służył, na wypadek, gdyby ten młody zaczął się dopytywać. Ale on o nic nie pytał.
Przejechało jeszcze kilka samochodów. Sverre Olsen dalej siedział przy stoliku, lecz kto inny w środku się podniósł i chwiejnym krokiem ruszył w stronę drzwi. Stary go pamiętał. Ostatnio też tu był. Dzisiaj przyglądał mu się przez cały czas. Drzwi się otworzyły. Czekał. Samochody przestały jechać, ale usłyszał, że mężczyzna zatrzymał się tuż za nim. Wreszcie padły słowa:
– A więc to ty?
Głos miał to wyjątkowe lekko chropawe brzmienie, jakie potrafi nadać jedynie wiele lat ostrego picia, palenia i niedostatku snu.
– Czy ja pana znam? – spytał stary, nie odwracając się.
– Tak, raczej tak.
Stary obrócił głowę, przyjrzał mu się przez krótką chwilę i zaraz znów się odwrócił.
– Nic