Dzieciństwo wspomina Moliwda zawsze wtedy, gdy znajdzie się na morzu – nie wie dlaczego, widocznie jego bezkres powoduje zawrót głowy; trzeba się czegoś uchwycić.
Stryj, którego musieli całować w rękę, przyklękając na powitanie, miał drugą żonę, niebezpiecznie młodą – roztaczała wokół siebie atmosferę wtedy dla młodego Antoniego zupełnie niepojętą: teatru i udawania. Pochodziła z bardzo ubożuchnej, podejrzanej szlachty, musiała się więc silić na jakąś lepszą postać siebie. W swoich staraniach była śmieszna. Gdy zjawiali się goście w ich dworze, z ostentacyjną czułością głaskała bratanków męża po twarzy, pieszczotliwie łapała ich za ucho i chwaliła: „No, no, Antosiek, temu to w życiu darzyć się będzie”. Po wyjściu gości ściągała z chłopców wykwintne ubranie i chowała je do szafy w sieni, jakby się spodziewała, że pewnego dnia trafią tutaj inne sieroty po zmarłych krewnych, tym razem w lepszym gatunku.
Ucieczka kochanki, morze i to wspomnienie z dzieciństwa sprawiają, że Moliwda czuje się przerażająco samotny. Jedyną ulgę przyniosą mu już wkrótce wołoscy bogomili, o których z błędnym uporem mówi się, że to filipowcy. Dadzą mu jakieś wytchnienie od tego siebie pękniętego na pół (co to za dziwna choroba – nikt chyba na nią jeszcze nie chorował, i nie ma jak i komu o niej opowiedzieć). A to dlatego, że Moliwda jest święcie przekonany, że to już koniec jego życia, że innego świata nie będzie.
Rozdział 11
Po dwóch latach Moliwda ma teraz, wiosną 1753 roku, trzydzieści pięć lat i nieco zeszczuplał na diecie bogomiłów. Oczy ma jasne, wodniste, trudno wyczytać z nich cokolwiek. Jego broda jest rzadka, szaroruda, koloru jutowego worka, twarz ogorzała od słońca. Na głowie biały turecki zawój, bardzo przybrudzony.
Idzie zobaczyć tego szaleńca, bożego głupca, o którym wszyscy Żydzi mówią, że weszła w niego dusza Mesjasza, dlatego nie zachowuje się po ludzku. Widział już takich wielu, jakby dusza Mesjasza lubiła wcielać się w kogoś co kilka dni.
Nie podchodzi za blisko. Staje po drugiej stronie uliczki, opiera się o mur, nabija fajkę spokojnymi, powolnymi ruchami. Paląc, przygląda się całemu zamieszaniu. Kręcą się tu głównie młodzi mężczyźni, młokosy Żydzi, Turcy. Coś dzieje się wewnątrz budynku, grupka mężczyzn przedziera się przez drzwi, słychać wybuchy śmiechu.
Skończywszy palić, Moliwda decyduje się wejść do środka. Musi schylić głowę, przejść przez ciemną sień aż do podwórka, na którym małą studnię zmieniono w coś w rodzaju fontanny. Jest tu chłodno, rośnie drzewo o szerokich liściach, pod którym rozłożyli się mężczyźni, prawie wszyscy w tureckich ubraniach, ale jest i kilku w żydowskich chałatach – ci nie siedzą na ziemi, lecz na stołeczkach. Są tu też po wołosku ubrani i wygoleni mieszczanie i dwaj Grecy, których poznaje po charakterystycznych wełnianych płaszczach. Zebrani przez chwilę patrzą na Moliwdę podejrzliwie, w końcu zaczepia go szczupły mężczyzna z ospowatą twarzą, pytając, po co tu przyszedł. Wtedy Moliwda czystą turecczyzną odpowiada: „Posłuchać”. Tamten odsuwa się, ale niechęć w jego oczach pozostaje. Odtąd zerka na Moliwdę podejrzliwie. Na pewno myślą o nim, że to szpieg. Niech myślą.
Wewnątrz szerokiego, luźnego półokręgu stoi wysoki, postawny mężczyzna, ubrany z turecka. Mówi dość niedbale donośnym, wibrującym głosem, w taki sposób, że trudno mu przerwać. Mówi po turecku – powoli, z jakimś dziwnym, obcym akcentem, przy tym nie jak uczony, ale jak kupiec, a może nawet włóczęga. Używa słów rodem z targu końskiego, ale znienacka wtrąca wyrazy greckie i hebrajskie, niewątpliwie uczone. Moliwda krzywi się mimowolnie, kontrast jest zbyt duży i robi nieprzyjemne wrażenie. To nie może być nic ciekawego, myśli, ale potem nagle zdaje sobie sprawę, że to jest język tych wszystkich, którzy go tu otaczają, tej mieszanki ludzi, którzy ciągle są w drodze, nie zaś język ksiąg złożonych w jednym miejscu do użytku nielicznych. Moliwda jeszcze nie wie, że w każdym języku, którego używa Jakub, słychać obcy akcent.
Twarz tego Franka jest pociągła, dość jasna jak na Żyda tureckiego, skóra na niej nierówna, zwłaszcza policzki pokryte są drobnymi zagłębieniami, niby bliznami, jakby świadectwem czegoś niedobrego, jakby płomień jej dotknął w dalekiej przeszłości. Coś niepokoi w tej twarzy, myśli Moliwda, i budzi mimowolny respekt – wzrok Jakuba jest zupełnie nieprzenikniony.
Kossakowski z wielkim zaskoczeniem rozpoznaje starca, który siedzi najbliżej tego niby-proroka i pali fajkę, zamykając oczy przy każdym zaciągnięciu się. Jego broda jest gęsta, siwa, zażółcona od tytoniu; stary nie ma turbanu, lecz zwykłą turecką czapkę, spod której wystają równie bujne i siwe włosy. Daje sobie trochę czasu, żeby sobie przypomnieć, gdzie go widział.
– Jaki świat mały – mówi do starego po turecku niby obojętnym tonem. Tamten odwraca się do niego i po chwili z jego gęstej siwej brody wyłania się serdeczny uśmiech.
– A to, patrzcie, nasz wielki pan, arystokrata – mówi reb Mordke ironicznie, wskazując Moliwdę palcem i zwracając się do jednookiego mężczyzny, smagłego jak Arab. – To udało ci się uciec, widzę. – Śmieje się głośno, ucieszony, że coś może zdarzyć się dwa razy.
Obejmują się i witają znacznie bardziej zażyle, niż się się rzeczywiście znają.
Zostaje z nimi do wieczora i obserwuje nieustanny ruch – mężczyźni przychodzą i odchodzą, wpadają na chwilę, a potem wracają do własnych interesów, do karawan, do straganów. Na boku dają sobie adresy i nazwiska urzędników tureckich, których można przekupić. Spisują je w małych zeszycikach, które można nabyć tu na straganach. Potem przyłączają się do rozmów, jakby nigdy stąd nie odchodzili. Dysputa trwa cały czas, pada jakieś pytanie, czasem głupie, czasem prowokacyjne, i zaczyna się wyścig: każdy chce na nie odpowiedzieć, przekrzykują się. Czasem się nie rozumieją – niektórzy złapali skądś taki akcent, że teraz muszą powtarzać wszystko po dwa razy; są też tłumacze – wtedy Moliwda rozpoznaje żydowski język z Polski, dziwną mieszankę niemieckiego, polskiego i hebrajskiego. Kiedy to słyszy, ogarnia go nagle wzruszenie. Nachman mówi tak, jak mówiły ukochana Malka i jej siostry, i naraz Moliwdę przykrywa jakby ciepły płaszcz obrazów z dawnych czasów. Na przykład: zboże, zboże po horyzont, jasnożółte, a w nim ciemnoniebieskie punkty chabrów; dopiero co udojone mleko i świeżo ukrojona pajda chleba leżąca na stole; i bartnik w aureoli pszczół, wyciągający plastry oblepione miodem.
Cóż z tego, miód jest przecież także w Turcji, i chleb. Moliwda jest sam sobą zawstydzony. Upycha rozkwitły niespodziewanie bukiet obrazów gdzieś z tyłu głowy i wraca znowu tu, gdzie dyskusja właśnie się sama wyczerpuje i gdzie teraz prorok opowiada historyjki, a kiedy opowiada, na jego twarzy czai się złośliwy uśmieszek. Mówi, jak walczył ze stoma rozbójnikami, jak ich siekł niby pokrzywy. Ktoś mu przerywa, wykrzykuje coś nad głowami zebranych. Inni odchodzą albo odsuwają się dalej, w głąb oliwkowego cienia, i tam, paląc fajki, półgłosem komentują to, co usłyszeli. W pewnym momencie głos zabiera Nachman. Mówi uczenie i składnie. Przywołuje Izajasza. Trudno go przegadać. Ma dowody na wszystko. Kiedy cytuje odpowiedni fragment z pism, podnosi oczy do góry, jakby gdzieś tam w powietrzu wisiała niewidoczna dla innych biblioteka. Jakub żadnym gestem nie reaguje na wykłady Nachmana. Kiedy ten kończy, Jakub nawet nie skinie ku niemu głową. Dziwna to szkoła.
Gdy