Patrzy też na Jakuba i wydaje mu się, że jego oczy od ślubu powlekła jakaś błona; może to zmęczenie, skutek wznoszonych toastów. Gdzie jego ptasi wzrok, ironiczne spojrzenie, od którego ludzie umykają oczami na bok? Teraz założył ręce za głowę – nie ma tu obcych, czuje się rozluźniony; szeroki rękaw zsunął mu się aż do ramienia i odsłania zagłębienie pachy, bujnie porośnięte ciemnym włosem.
Teść Towa półgłosem coś sączy Jakubowi do ucha, jego ręka spoczywa tuż za plecami Jakuba, można by sądzić – myśli złośliwie Nachman – że to teść się z nim ożenił, a nie Chana wyszła za niego za mąż. Brat Chany natomiast, Chaim, choć garnie się do wszystkich, Jakuba unika. Gdy go Jakub zaczepia, tamten milknie i zmyka. Nie wiadomo, dlaczego śmieszy to dorosłych.
Reb Mordke nie wychodzi z domu, nie lubi słońca. Siedzi sam w izbie wsparty na poduszkach i pali swoją fajkę – leniwie i powoli, smakując każdy kłąb dymu, rozmyślając, biorąc pod lupę poszczególne chwile świata pod czujnym okiem liter alfabetu. Nachman wie, że on czeka, że stoi na straży, czuwa, by wypełniło się wszystko, co widzi swoimi oczyma, nawet gdy na nic nie patrzy.
Pod baldachimem Towa powiedział coś Jakubowi, kilka słów, jedno krótkie zdanie – jego początek i koniec zaplątały się w bujnej brodzie mędrca. Jakub musiał się pochylić ku teściowi i na chwilę na jego twarzy pojawiło się zaskoczenie i zdumienie. Potem twarz Jakuba stężała, jakby próbował opanować grymas.
Goście dopytują się o pana młodego, chcą jeszcze raz usłyszeć te historie, którymi chętnie dzieli się z nimi siedzący przy stole Mordechaj, reb Mordke – spowity kłębami dymu, opowiada, jak to z Nachmanem ben Lewim przyprowadzili Jakuba do Towy:
– To jest mąż dla twojej córki, rzekliśmy. Tylko on. A dlaczego on, zapytał Towa. On jest wyjątkowy, powiedziałem, ona dzięki niemu dojdzie do wielkich zaszczytów. Patrz na niego, nie widzisz? On jest wielki. – Reb Mordke zaciąga się dymem z fajki, dym pachnie Smyrną, Stambułem. – Lecz Towa się wahał. Kim on jest, ten chłopak o dziobatej twarzy i skąd są jego rodzice, zapytał. Na to ja, reb Mordke, i ten tu Nachman z Buska tłumaczyliśmy cierpliwie, że jego ojciec jest znanym rabinem, to Jehuda Lejb Buchbinder, jego matka zaś, Rachel z Rzeszowa, pochodzi z najlepszego domu, jest krewną Chaima Malacha, a jego siostra cioteczna została wydana za Dobruszkę na Morawach, prawnuka Leibele Prossnitza. I nie ma w rodzinie szaleńców i chorych ani żadnych ułomnych. Duch zstępuje tylko na wybranych. O, gdyby Towa miał żonę, mógłby pójść do niej po radę, ale nie ma, umarła.
Reb Mordke milknie i przypomina mu się, że owo wahanie Towy denerwowało ich, wydawało im się wahaniem kupca, który trzęsie się nad towarem. A przecież tu chodziło o Jakuba!
Nachman słucha reb Mordkego jednym uchem, bo przygląda się z daleka Jakubowi, gdy ten z teściem pije kaffę z małych filiżanek. Jakub spuścił głowę i patrzy na swoje buty. Upał sprawia, że słowa obu mężczyzn nie mogą dojrzeć do wypowiedzenia, są ciężkie i powolne. Jakub nie zdejmuje już tureckiego stroju, na głowie ma nowy, jaskrawy turban, ten sam, co na weselu, w kolorze liści figowych. Ładnie w nim wygląda. Nachman widzi jego tureckie safianowe buty o wygiętych do góry noskach. Potem dłonie obu mężczyzn podnoszą się w tym samym momencie, żeby z małej czarki łyknąć kaffy.
Nachman wie, że Jakub to ten J a k u b, ponieważ kiedy na niego patrzy tak jak teraz, z daleka, i wtedy, gdy tamten go nie widzi, czuje w okolicy serca ucisk, jakby jakaś niewidzialna dłoń trzymała go za nie, gorąca i wilgotna. Od tego uścisku robi mu się dobrze i spokojnie. Ale też smutno. Łzy napływają mu do oczu. Mógłby tak patrzeć i patrzeć. Jakiego jeszcze chcieć dowodu – to przecież mówi serce.
Jakub zaczął nagle przedstawiać się nie jak dotąd: Jankiel Lejbowicz, lecz Jakub Frank, tak tu nazywają Żydów z Zachodu, tak mówią o jego teściu i żonie. Frank, frenk znaczy obcy. Nachman wie, że to się podoba Jakubowi – być obcym to cecha tych, którzy często zmieniali miejsce zamieszkania. Mówił Nachmanowi, że najlepiej mu jest w nowym miejscu, bo wtedy jakby świat zaczyna się na nowo. Być obcym to być wolnym. Mieć za sobą wielką przestrzeń, step, pustynię. Mieć za sobą kształt księżyca, który jest niczym kołyska, ogłuszającą muzykę cykad, powietrze pachnące skórką melona, szelest skarabeusza, który pod wieczór, kiedy niebo robi się całkiem czerwone, wychodzi w piasek na łowy. Mieć swoją historię, nie dla każdego, własną opowieść napisaną śladami, jakie zostawia się po sobie.
Wszędzie czuć się gościem, domy zasiedlać tylko na jakiś czas, nie przejmować się sadem, raczej cieszyć się winem, niż przywiązywać do winnicy. Nie rozumieć języka, przez co widzieć lepiej gesty i miny, wyraz ludzkich oczu, emocje, które pojawiają się na twarzach niby cienie chmur. Uczyć się cudzej mowy od początku, w każdym miejscu po trochę, porównywać słowa i znajdować porządki podobieństw.
Trzeba tego stanu uważnie pilnować, bo daje ogromną moc.
Pewną rzecz powiedział mu Jakub – jak to on – niby żartem, niby wygłupem, rzecz niejasną, która natychmiast wyryła się w pamięci Nachmana, bo była pierwszą nauką Jakuba, choć może sam o tym jeszcze nie wiedział: że trzeba codziennie ćwiczyć, jak mówić: nie. Co to znaczy? Nachman obiecuje sobie, że o to zapyta – ale kiedy? Już nie ma czasu. Jest teraz smutny i rozdrażniony, może to wino było złe? Sam nie wie, kiedy z mistrza zaczął stawać się kolegą, a potem, teraz, niepostrzeżenie, uczniem. Pozwolił na to.
Jakub nigdy nie mówi tak jak mędrcy, długimi, skomplikowanymi zdaniami, w których pełno jest rzadkich, cennych słów, i powołując się ciągle na cytaty z pism. Jakub mówi krótko i jasno, jak ktoś, kto żyje z handlu na rynku albo powozi furą. Ciągle żartuje, ale właściwie nie wiadomo, czy to są żarty, czy poważne sądy. Patrzy prosto w oczy, wypowiada zdanie, jakby strzelał, i czeka na reakcję rozmówcy. Zwykle jego uporczywe, niejako ptasie – orle, sokole, sępie – spojrzenie wprawia rozmówców w konfuzję. Odwracają wzrok, plączą się. Bywa, że wybucha śmiechem, ni stąd, ni zowąd, a wtedy wszyscy wokoło czują ulgę. Bywa grubiański, opryskliwy. Przedrzeźnia. Gdy mu się w czymś podpadnie, ściąga brwi i jego spojrzenie staje się jak nóż. Mówi rzeczy mądre i głupie. Nie zawierzaj mu zbytnio, bo cię wyśmieje – takiego też go Nachman widział, choć na Nachmana jeszcze swojego sępiego wzroku nie podniósł. Przez to wszystko Jakub na pierwszy rzut oka wydaje się swój i równy, ale już po chwili rozmowy czuje się, że on nie jest ani swój, ani nikomu równy.
Pan młody zbiera się do wyjazdu. Jehuda Lewi ben Towa, teść Jakuba, znalazł Jakubowi dobrą pracę w Krajowie. To spore miasto leżące nad Dunajem, wrota między Północą a Południem. Towa ma tam szwagra, który z powodzeniem zajmuje się handlem, będą prowadzić mu skład towarów – odbierać, rozsyłać, fakturować. Całą tą współzależną handlową siecią zarządza Osman z Czerniowiec, człowiek niezwykle zaradny; mówią o nim, że czego się dotknie, zamienia w złoto. Złoto płynie z Polski, z Moraw, płacą nim za towary tureckie i takie, których tam, na północy, nie ma. Czemuż w Polsce nie wytwarzają kapeluszy z filcu wełnianego? Czemuż nie tkają dywanów? A farfury, a szkło? Mało się tam robi, a wszystko sprowadza, dlatego ktoś taki jak Osman musi znajdować się przy granicy – sól ziemi, która pomaga przewodzić impulsy świata. Ma spory brzuch i nosi się po turecku. Turban, który wieńczy jego opaloną twarz, czyni go do reszty Turkiem.
Reb Mordke zostaje w Nikopolu; jest stary, zmęczony. Potrzeba mu miękkich poduszek, czystej pościeli, jego misja się zakończyła, tajemnica wyjawiona, Jakub został wyswatany i ożeniony, stał się już dorosłym mężczyzną. Naprawił