Moliwda patrzy na swoje splecione dłonie.
– Ty wiesz, Nachman, że to dobra rzecz trzymać z nimi. I ja z nimi trzymam. – Po chwili dodaje: – Także i szpiegiem być nic złego, byleby się tym jakiemu dobru przysłużyć. To też wiesz.
– Wiem. Czego ty chcesz od nas, Moliwda?
– Niczego nie chcę. Ciebie lubię, a Jakuba podziwiam.
– Ty, Moliwda, jesteś umysł wysoki, w doczesne rzeczy zaplątany.
– To jesteśmy do siebie podobni.
Nachman nie wydaje się jednak przekonany.
Kilka dni przed wyjazdem Nachmana do Polski Moliwda zaprasza ich do siebie. Przyjeżdża konno i ma też ze sobą dziwną bryczkę, na którą ładują się Nussen, Nachman i cała reszta. Jakub i Moliwda jadą z przodu konno. Trwa to ze cztery godziny, bo droga jest trudna, wąziutka i prowadzi pod górę.
W drodze Jakub ma dobry humor i śpiewa swoim ładnym, mocnym głosem. Zaczyna od pieśni uroczystych, w starym języku, a kończy na żydowskich przyśpiewkach, jakie na weselach wykonuje barchan, dowcipniś, żeby rozbawić gości:
Czymże jest życie,
jak nie tańcem na grobach?
Gdy kończy, intonuje świńskie piosenki o nocy poślubnej. Mocny głos Jakuba odbija się echem od skał. Moliwda jedzie pół kroku za nim i nagle uświadamia sobie, dlaczego ten dziwny człowiek tak łatwo skupia ludzi wokół siebie. Jakub we wszystkim, co robi, jest do końca prawdziwy. Jest jak ta studnia z bajki, w którą to studnię, gdy się cokolwiek krzyknie, ona zawsze odpowie tak samo.
Odpoczywają po drodze, w cieniu drzew oliwnych, mając przed sobą widok na Krajowę. Jakie malutkie wydaje się teraz to miasto – jak chustka do nosa. Nachman siada koło Jakuba i przygarnia do siebie jego głowę, niby w zabawie, Jakub poddaje się temu i przepychają się przez chwilę jak młode psy. Moliwda myśli wtedy o nich: dzieciaki.
Na takich postojach w podróży zawsze musi być jakaś opowieść. Nawet taka, co to ją już wszyscy znają. Herszełe, trochę naburmuszony, domaga się tej o pierścieniu. Jakub nigdy nie daje się prosić i zaczyna opowiadać.
– Był sobie raz pewien człowiek – zaczyna. – Miał on niezwykły pierścień, przekazywany z pokolenia na pokolenie. Ten, kto ów pierścień nosił, był szczęśliwym człowiekiem, dobrze mu się wiodło, jednak przez ten dobrobyt nie zatracał współczucia dla innych i nie uchylał się od pomagania im. Pierścień należał więc do dobrych ludzi i każdy z nich przekazywał go swojemu dziecku.
Lecz zdarzyło się, że jednym rodzicom urodziło się naraz trzech synów. I dorastali zdrowo i w miłości braterskiej, dzieląc się wszystkim i we wszystkim się wspomagając. Rodzice zachodzili w głowę, jak to będzie, gdy dorosną i trzeba będzie jednego z nich obdarować pierścieniem. Długo rozmawiali po nocach, aż w końcu matka dzieci zaproponowała takie rozwiązanie: trzeba zanieść pierścień do najlepszego złotnika i kazać zrobić jeszcze dwa takie same. Złotnik musi zadbać o to, żeby pierścienie były identyczne i żeby nie dało się rozpoznać, który z nich był pierwowzorem. Długo szukali, aż znaleźli jednego, niezwykle zdolnego, któremu z wielkim staraniem i mozołem udało się wykonać to zadanie. Kiedy rodzice przyszli odebrać pierścienie, złotnik pomieszał przed nimi wszystkie trzy tak, że nie mogli rozpoznać, który był pierwszy, a które na jego wzór wykonane. Toż samo i złotnik – sam się zdziwił, nie mogąc odróżnić, który jest który.
Kiedy synowie osiągnęli pełnoletność, odbyła się huczna uroczystość, na której rodzice wręczyli chłopcom pierścienie. Chłopcy wcale nie byli zadowoleni, choć starali się tego nie okazać, żeby nie sprawić przykrości rodzicom. Każdy z nich w głębi serca uważał, że to on dostał prawdziwy pierścień, i zaczęli patrzeć na siebie podejrzliwie i nieufnie. Po śmierci rodziców natychmiast poszli do sędziego, żeby to on raz na zawsze rozstrzygnął wątpliwości. Ale i mądry sędzia nie zdołał tego uczynić i zamiast wydać wyrok, powiedział im: „Podobno klejnot ma właściwość czynienia jego posiadacza miłym Bogu i ludziom. Jako iż wydaje się to nie stosować do żadnego z was, to możliwe, że autentyczny pierścień się zagubił. Dlatego żyjcie tak, jakby to wasz pierścień był prawdziwy, a życie pokaże, czy to prawda”.
I tak jak te trzy pierścienie, tak są i trzy religie. A kto się w jednej urodził, powinien wziąć dwie pozostałe jak dwa pantofle i w nich iść do zbawienia.
Moliwda zna tę opowieść. Ostatnio słyszał ją od muzułmanina, z którym robił interesy. Jego samego przejęła zaś bardzo modlitwa Nachmana – podsłuchiwał go, jak ten się modlił śpiewnie po hebrajsku. Nie wie, czy spamiętał wszystko, a to, co spamiętał, ujął w polskie słowa, ułożył i teraz, kiedy tę modlitwę sobie w głowie przepowiada, rozsmakowując się w jej rytmie, usta zalewa mu fala przyjemności, jakby jadł co dobrego, słodkiego.
Bije skrzydłami i eteru szuka
Niezwyciężona ma dusza,
Nie przypomina żurawia ni kruka,
Gdy w otchłań nieba wyrusza.
Nie da się zamknąć w siarce i żelazie,
W serca kaprysach nie zbłądzi
I nigdy nie zemrze w murów zarazie,
W ludzkiej płochości i sądzie.
Mury rozwali i poleci dalej,
Nad gładkie słówka i plotki,
Bo nie chce ulic, nie chce alei,
Frunie zaś nad opłotki.
Wolna bez granic buja w wszechbycie,
Z mądrości ludzkich się śmieje,
To co piękne, brzydkim nazywa skrycie,
Każdą ułudę rozwieje.
Wstrząsa piórami i za światłem patrzy,
Takim, co nie zmieścisz w słowach,
Nieważne dla niej, kto i jakie raczy
W tym świecie miejsce piastować.
Dopomóż, Ojcze, w językiem władaniu,
Pozwól mi ból mój wysłowić
I prawdy dodać ludzkiemu gadaniu,
By duszą boski sens złowić.
I ta słodkość dawno nieużywanego języka po chwili zmienia się w trudną do zniesienia tęsknotę.
Choć bardzo bym tego pragnął, nie umiem spisać wszystkiego, bo przecież rzeczy są ze sobą tak ściśle powiązane, że gdy tylko tknę końcem pióra jedną, to ona potrąca inną i za chwilę już rozlewa się przede mną wielkie morze. Jakąż to dla niego tamą są granice mojej kartki papieru czy szlak, jaki zostawia na niej moje pióro? Jak miałbym więc wyrazić to wszystko, co otrzymała moja dusza w tym życiu, i to w jednej książce?
Abulafia, któregom studiował z zapałem, mówi, że ludzka dusza jest częścią wielkiego strumienia kosmicznego, który płynie przez wszystkie stworzenia. To jest jeden ruch, jedna siła, ale gdy rodzi się człowiek w materialnym ciele, gdy przychodzi na świat jako pojedynczy byt, owa dusza musi się oddzielić od reszty, inaczej człowiek taki nie mógłby żyć – dusza utonęłaby w Jednym, a człowiek oszalałby w kilka chwil. Dlatego dusza taka zostaje z a p i e c z ę t o w a n a, to znaczy wyciśnięte są na niej pieczęcie, które nie pozwalają jej zlać się z jednością i pozwalają