Na suchej już o tej porze roku trawie bieliły się wielkie prostokąty płótna, które wyglądało, jakby tej wsi przydano białe świąteczne kołnierze. Jakoś tu było dziwnie jak na wioskę i szybko uświadomiłem sobie, że nie ma tu ptactwa, tego co tak oczywiste w każdej wsi: grzebiących w ziemi kur, kołyszących się niezgrabnie kaczek, gęgających nieustannie gęsi i atakujących wściekle gąsiorów.
Nasze nadejście spowodowało prawdziwy rwetes, najpierw wybiegły ku nam dzieci czujki, które pierwsze zauważyły przybyszów. Stropione obecnością obcych, garnęły się do Moliwdy, jakby były jego dziećmi, a on do nich mówił czule jakąś mową chropowatą, nieznaną nam. Potem pojawili się skądś mężczyźni, brodaci, przysadziści, w koszulach z surowego lnu, łagodni, dopiero za nimi przybiegły ze śmiechem kobiety. I wszyscy byli ubrani na biało, w len, i widocznie sami ten len uprawiali, bo na błoniach wokół wsi świeciły wszędzie w słońcu rozłożone do wybielenia świeżo tkane sztuki.
Moliwda zdjął worki z tym, co zakupił w mieście. Kazał włościanom przywitać gości, co ci chętnie uczynili, otaczając nas kołem i śpiewając jakąś krótką radosną pieśń. Gestem powitania była tutaj dłoń położona na sercu, a potem przeniesiona do ust. Ujęli mnie swoją powierzchownością i zachowaniem chłopi, choć słowo to, przywiezione z Podola, zdawało się dotyczyć jakiejś innej odmiany ludzi, ci byli bowiem pogodni i zadowoleni, i widać było, że syci.
Staliśmy zupełnie zaskoczeni i nawet Jakub, którego zwykle nic nie było w stanie zadziwić, wyglądał na zbitego z tropu – na chwilę jakby zapomniał, kim jest, wobec ogromu tej serdeczności. I to, że my byliśmy Żydami, w niczym im nie wadziło, a wręcz przeciwnie, właśnie dlatego, żeśmy byli obcy, zdawali się do nas dobrze nastawieni. Tylko Osman wydawał się nie dziwić niczemu i ciągle wypytywał Moliwdę a to o zaopatrzenie, a to o podział pracy, a to o dochody z upraw warzyw i tkania, lecz Moliwda wcale się dobry w odpowiedziach na te pytania nie czuł i okazało się ku naszemu zdziwieniu, że najwięcej do powiedzenia o tych sprawach miała tutaj kobieta, o której mówili Matka, choć nie była stara.
Zaprowadzono nas do dużej izby, gdzie młodzi ludzie, dziewczyny i chłopcy, usługiwali nam, gdyśmy jedli. Jedzenie było proste i smaczne – stary miód, suszone owoce, oliwa i pasta z bakłażanów, nakładana na placki pieczone wprost na gorącym kamieniu, a do tego źródlana woda.
Moliwda zachowywał się godnie i spokojnie, ale zauważyłem, że choć go traktowano z szacunkiem, to jednak nie jak pana. Wszyscy mówili do niego „brate”, a on się zwracał do nich także „brate” i „sestro”, co znaczyło, że uważają się za braci i siostry, niczym wielka rodzina. Gdyśmy już byli syci, przyszła do nas kobieta, też cała w bieli, którą oni nazywali Matką, siadła z nami i uśmiechała się do nas ciepło, ale niewiele mówiła. Widać było, że pan Moliwda poważa ją bardzo, bo gdy tylko zaczęła się zbierać, on wstał, a za nim myśmy wstali i rozprowadzono nas do izb, gdzieśmy mieli nocleg. Wszystko tu było bardzo skromne i czyste, spało mi się doskonale, a byłem tak zmęczony, żem już sił nie miał, żeby zapisywać wszystko na bieżąco. Jak na przykład to, że w mojej izbie były tylko posłanie na drewnianej podłodze i kij zawieszony na sznurach jako szafa, gdzie mogłem powiesić swoje ubranie.
Na drugi dzień oglądaliśmy z Jakubem, jak sobie to wszystko dobrze Moliwda urządził.
Ma wokół siebie dwunastu braci i dwanaście sióstr – to oni są zarządem tej wsi, na równych prawach, kobiety i mężczyźni. Kiedy trzeba coś ustalić, zbierają się na placyku nad stawem i głosują. Gdy coś akceptują, podnoszą rękę. Wszystkie chaty i dobrodziejstwa, jak studnia, wozy, konie, należą do wszystkich, do ogółu – każdy, czego tylko potrzebuje, bierze to sobie niejako w arendę, pożycza, a potem, gdy już skorzysta, oddaje. Dzieci jest niewiele, bo dla nich płodzenie dzieci to grzech, a te, które są, nie pozostają przy matkach, ale też traktuje się je niczym wspólne, zajmuje się nimi kilka starszych kobiet, bo młodsze pracują w polu albo przy domu. Widzieliśmy, jak malowały ściany domów i dodawały do bielidła jakiegoś barwnika, tak iż domy były niebieskie. Dzieciom nie mówi się, kto jest ich ojcem, i ojcom też nie; mogłoby to rodzić niesprawiedliwości, forowanie swoich potomków. A ponieważ kobiety to wiedzą, mają tu ważną rolę, równą mężczyznom, i widać, że przez to te kobiety są tutaj jakieś inne – spokojne bardziej i rozumne, roztropne. Rachunki gminne prowadzi kobieta: pisze, czyta i liczy – bardzo uczona. Moliwda zwraca się do niej z szacunkiem.
Zastanawialiśmy się wszyscy, jaka tu jest rola Moliwdy, czy on tu rządzi, czy pomaga, czy jest na usługach tej kobiety, a może to ona na jego. Lecz on nas obśmiał i drwił z nas, że wszystko widzimy w stary, najgorszy sposób: że wszędzie ma być drabina, jeden stoi nad drugim i przymusza go do wszystkiego. Ten ważniejszy, ten mniej ważny. A oni tutaj, w tej wiosce pod Krajową, zupełnie inaczej to ułożyli. Wszyscy są równi. Każdy ma prawo do życia, jedzenia, radości i pracy. Każdy może odejść w każdej chwili. Czy ktoś odchodzi? Czasami, rzadko. Gdzie miałby pójść?
A jednak mieliśmy przemożne wrażenie, że Moliwda tu współrządzi razem z tą kobietą o łagodnym uśmiechu. Wszyscyśmy się od razu cicho zastanawiali, czy ona nie jest jego żoną, lecz on nas szybko wyprowadził z błędu: jest siostrą, tak jak każda tutaj kobieta. „Czy z nimi sypiasz?”, zapytał go Jakub prosto z mostu. Moliwda tylko wzruszył ramionami i pokazał nam wielkie, starannie utrzymane warzywniki, w których plony osiąga się dwa razy w roku, i powiedział, że z tego właśnie wspólnota żyje, z darów słońca, bo jakby spojrzeć na to tak, jak on patrzy, to wszystko jest ze słońca, ze światła, za darmo i dla każdego.
Конец ознакомительного фрагмента.
Текст предоставлен ООО «ЛитРес».
Прочитайте эту книгу целиком, купив полную легальную версию на ЛитРес.
Безопасно оплатить книгу можно банковской картой Visa, MasterCard, Maestro, со счета мобильного телефона, с платежного терминала, в салоне МТС или Связной, через PayPal, WebMoney, Яндекс.Деньги, QIWI Кошелек, бонусными картами или другим удобным Вам способом.